JoQUEST obchodzi swoje pierwsze urodziny i jestem z tego powodu bardzo podekscytowana:). Dziś przyglądam się sobie sprzed roku i widzę, jak długa drogę przeszłam.
Zastanawiałam się co napisać na tą specjalną okazję a jako że w dzień urodzin obdarowuje się jubilata podarunkami, tym razem ja mam dla Was, drodzy czytelnicy, prezent. Mój prezent nosi nazwę "Magiczna opowieść".
Skoro posiadłem wielki sekret osiągania sukcesu we
wszystkich doczesnych przedsięwzięciach, tedy uważam za właściwe przekazanie
pokoleniom po mnie przychodzącym korzyści płynącej z całej posiadanej przeze
mnie wiedzy. Nie zamierzam przepraszać za sposób, w jaki wyrażam swe myśli, ni
za brak literackiej ogłady, gdyż ta ostatnia jest usprawiedliwiona. Władanie
narzędziami dużo cięższymi od pióra było mym przeznaczeniem, a co więcej,
brzemię lat odcisnęło piętno swe na rękach mych i na umyśle. To, co chcę
powiedzieć, jest jak serce orzecha. Liczy się to, w jaki sposób skorupę
rozgnieść, by wydostać zawartość i uczynić ją użyteczną. Nie wątpię, że
opowieść swą snując słów używasz powinienem tych, które w mej pamięci, w
dzieciństwie zapadły. Gdy człowiek wiek mój osiąga, wspomnienia z lat młodych
stają się żywsze niźli doświadczenia dnia obecnego. Niewiele też sposób znaczy,
jaki myśl jest wyrażona, gdy ta jest korzystna i pomocna, i gdy zrozumienie
znajduje.
Głowę żem łamał długo nad tym, jak najlepiej przedstawić
receptę na sukces, jaką odkryłem, i wydało mi się rozsądne przekazać ją tak,
jak do mnie przyszła. Zatem, jeśli więc do mego życia się odniosę, instrukcje
uzyskania składników i odpowiednio ich przyprawienia, by potrawę uwarzyć, z
łatwością dostrzeżone zostaną. Nieskładne być mogą, jednak narodzi się człek
pokolenia całe po tym, gdy ja prochem już dawno będę, który pobłogosławi mnie
za słowa, które teraz stawiam.
* * *
Ojciec mój natenczas żeglarzem był. Wcześnie fach swój
porzucił na plantacji osiadłszy w kolonii Virginia, gdzie w lat kilka potem jam
się narodził, co w roku 1642 nastąpiło; a było to ponad sto lat temu. Lepiej
dla ojca mego byłoby, gdyby mądrej rady matuli mej posłuch dał, by wiernym
pozostał swemu fachowi. On nie zechciał jednak i dobry okręt, któremu
kapitanował, zmienion został na ziemię, o której wspominałem. Pierwszą lekcję
już tutaj czas mi przekazać, z więc bacz na te słowa:
Człek zaślepić się
dać nie powinien przez żadną z okazji w ręku dzierżonych, pamiętając o tym, że
tysiąc przyszłych obietnic nie waży nawet tyle, co jeden srebrnik w sakiewce.
Gdy miałem lat dziesięć, uleciała dusza mej matuli, a lat
dwa potem ojciec mój drogi za nią podążył. Ja, będąc ich jedyna latoroślą, sam
zostałem. Na szczęście znaleźli się przyjaciele, którzy na czas jakiś mnie
przygarnęli, znaczy się miejsce mi dali pod swym dachem. Korzystałem z tego
przez pięć miesięcy. Z posiadłości ojca nic dla mnie nie zostało, jednak wraz z
mądrością daną mi z wiekiem doszedłem do tego, że to przyjaciel jego, u którego
przez jakiś czas pomieszkiwałem oszukał go, i mnie tym samym.
Z czasu pomiędzy mymi laty dwunastoma i pół a trzy i
dwadzieścia relacji tu nie zdam, gdyż czas ten nic do tej opowieści nie wnosi.
Jednak nieco później, mając w posiadaniu swym sumę szesnastu gwinei, z których
dziesięć zaoszczędziłem z pracy mej znoju, wsiadłem na okręt do miasta Boston
płynący, gdzie pracować zacząłem, jako bednarz pierwej, a później, jako cieśla
okrętowy, zawsze jednak w doku, gdyż morze nie leżało pośród mych pragnień.
Fortuna czasem uśmiecha się do przyszłej swej ofiary z
czystej przewrotności swej natury. Takie tez było jedno z mych doświadczeń.
Prosperowałem, i z siódmym i dwudziestym dokiem posiadłem na własność warsztat,
w którym mniej niż lat cztery temu się zatrudniłem. Los jednak jest szkapą,
którą wciąż trzeba przymuszać, a nigdy rozpieszczać. Tak zaczyna się druga
lekcja:
Fortuna zawsze jest
ulotna i jedynie siłą może być utrzymana. Postępuj z nią łagodnie, a porzuci cię
dla silniejszego mężczyzny. ( W tej materii, jak mniemam, nie różni się niczym
od innych znanych mi kobiet).
Tego czasu Klęska (będąca jednym z heraldów utraconej
rozwagi i złamanego ducha) postanowiła wizytę mi złożyć. Ogień pochłonął moje
doki, nie zostawiając na swej ścieżce poczerniałej niczego poza długami, ani
żadnego grosza, którym mógłbym je pokryć. Pracowałem z mymi znajomymi, szukając
pomocy by od nowa móc zacząć, jednak ogień, który strawił mój fach, ich ku mnie
sympatie także pochłonął. Tak, więc się stało, że w krótkim czasie nie tylko straciłem,
co żem posiadał, lecz także z długiem beznadziejnym u innych zostałem. I za to
właśnie do lochu mnie wtrącono.
Możliwym się wydaje, że pozbierałbym się po ciosie, gdyby
nie ta ostatnia niegodziwość, która ducha mego złamała i całkowicie przybiła.
Po roku ponad zostałem z więzienia zwolniony i gdym wyszedł, nie byłem już tym
samym szczęśliwym, pełnym nadziei, ukontentowanym swym losem, pokładającym
pewność w świat i ludzi człowiekiem, który tu wchodził.
Życie wodzi wieloma ścieżkami, a spośród nich wszystkich
większość w dół prowadzi. Niektóre są strome, inne łagodniejsze, jednak
ostatecznie, bez względu na to, pod jakim kątem zejście jest pochylone,
wszystkie prowadzą do jednego celu –porażki.
W tym miejscu zaczyna się trzecie lekcja:
Porażka istnieje
tylko w grobie. Człowiek żywym będąc jeszcze nie zawiódł. Zawsze zawrócić swe
kroki może i wspiąć się tą samą drogą, którą zstąpił, przy czym mogą istnieć
inne, mniej strome ( a tym samym dłuższe do przebycia) i lepiej pasujące do
jego obecnej sytuacji.
Gdym z więzienia wyszedł, byłem bez grosza. Nie posiadałem
nic poza łachmanami i laską, którą dozorca pozwolił mi zatrzymać, gdyż była bez
wartości. Będąc mimo tego dobrym fachowcem szybko znalazłem zatrudnienie za
przyzwoitą gażę, jednak zasmakowawszy wcześniej w owocach sukcesu przez
niezadowolenie opętany zostałem. Stałem się posępny i markotny. By duszę
pocieszyć oraz zapomnieć o stratach w przeszłości poniesionych, począłem
wieczory w tawernie spędzać. Nie żebym pił zbyt wiele, z wyjątkiem ku temu
okazji (gdyż zawsze byłem poniekąd wstrzemięźliwy), lecz dla śmiechu i pieśni,
dla żartów z mymi wiecznie biednymi kompanami. I tutaj czwarta lekcja może
zostać objawiona:
Poszukaj
towarzyszy wśród ludzi pracowitych, gdyż leniwi nadwątlą twe siły i pozbawią
energii.
Czerpałem tedy przyjemność z dzielenia się przy każdej nadarzającej
się okazji opowieścią o moich klęskach, a także szydzenia z ludzi, których
uważałem za winnych memu niepowodzeniu, gdyż postanowili odmówić mi wsparcia.
Co więcej dziecięcą wręcz radość zaczęło sprawiać mi podkradanie memu
pracodawcy każdego dnia chwil paru z czasu, za który mi płacił. To gorsze było
i jeszcze mniej uczciwe niż otwarta kradzież.
Nawyk ten wzmacniał się we mnie do dnia, który zastał mnie
nie tylko bez pracy, lecz również bez charakteru, co oznaczało, że nie mogłem
żywić nadziei na znalezienie zatrudnienia u żadnego innego pracodawcy w
Bostonie. To wtedy właśnie uznałem siebie za człowieka przegranego. Mogłem
przyrównać swe położenie w tym czasie do położenia człowieka, który schodząc ze
stromego zbocza traci grunt pod nogami. Im dalej się ześlizguje, tym szybciej
się stacza. Słyszałem nawet określenie tego stanu słowem Ismaelita, które ja pojmowałem,
jako człowieka stojącego samotnie przeciwko wszystkim, myślącego, że wszyscy
stoją przeciwko niemu. W tym miejscu zaczyna się piąta lekcja:
Ismaelita i
trędowaty są tacy sami, gdyż każdy z nich w oczach zwykłego człowieka jest
wynaturzeniem. Mimo tego różnią się bardzo, gdyż ten pierwszy uleczon zostać
może i zdrowie pełne odzyskać. Pierwszy z nich jest w całości efektem działania
wyobraźni; drugiemu trucizna krąży w żyłach.
Nie będę przytaczał tutaj w całości relacji ze stopniowej
degeneracji mych energii. Nie należy nigdy poświęcać czasu na roztrząsanie niepowodzeń,
( co powiedziawszy już, również zapamiętania jest warte).
Wystarczy, jeśli dodam, że dzień nadszedł takowy, który
bez grosza mnie zastał przy duszy, bez jedzenia i bez odzienia, jako tego
żebraka, tylko czasem opatrzonego jednym pensem czy szylingiem, jakie udało mi
się zarobić. Stałej pracy zdobyć nie mogłem, ciało me wychudło, więc, a duch
niczym więcej jak szkieletem się stał. Stan mój natenczas godnym był
pożałowania; nie aż tak bardzo, jeśli chodzi o ciało, powiedzmy to sobie, lecz
bardziej o mentalną cześć mojej osoby, śmiertelnie chorą. W wyobraźni mej byłem
wyrzutkiem przez cały świat pogardzanym, gdyż zaiste upadłem bardzo nisko. W
tym miejscu zaczyna się szósta lekcja, której w jednym zdaniu, ani nawet w jednym
akapicie przekazać nie zdołam, lecz w trakcie dalszej lektury przyswojoną być
musi.
* * *
Pamiętam doskonale moje przebudzenie, gdyż miejsce miało
nocą, gdy, po prawdzie, ze snu się ocknąłem. Za łoże służyła mi sterta trocin
na tyłach sklepu bednarza, gdzie kiedyś pracowałem zatrudniony. Dachem mym był
stos baryłek, pod którym się umościłem. Noc była zimna, a ja przemarznięty,
jednak, paradoksalnie, śniłem o cieple i o świetle, i o używaniu dobrych
rzeczy. Czytając relację z efektu, jaką wizja ta na mnie wywarła, możesz
stwierdzić, że umysł miałem zaburzony. Niech i tak będzie, gdyż pomimo tego
nadzieję żywię, że również umysły innych mogą być w ten sam sposób zmienione, dla
tegoż trud spisania wszystkiego podjąłem. To był sen, który sprawił, ze
posiadłem wiarę – nie, posiadłem wiedzę – o tym, że na mą istotę składały się
dwa byty: i to moje lepsze ja zapewniło mi pomoc, o która zabiegałem bezowocnie
u znajomych. Słyszałem określenie na taki stan rzeczy” „sobowtór”. Tym niemniej
słowo to nie oddaje znaczenia, jakie mu przypisuję. Sobowtór może być niczym
więcej niż odbiciem, równie wyzutym z indywidualności jak jego pierwowzór. Nie
będę jednak filozofował, gdyż filozofia jest jeno odzieniem dekorującym
bezduszną lalkę.
Co więcej, to nie sam sen tak na mnie wpłynął, lecz
wytworzone przez niego wrażenie i influencja, które zawładnęły mną bez reszty.
Jednym słowem, obudziłem moją drugą tożsamość. Przedarłszy się przez śnieżną
nawałnicę przywarłem do okna i zobaczyłem drugą istotę. Był okazem kwitnącego
zdrowia. Przed nim, na palenisku płonęła polana. Jego zachowanie cechowała
świadoma moc i siła. Był muskularny zarówno fizycznie, jaki i mentalnie.
Zastukałem trwożnie do drzwi, a on poprosił bym wszedł. Jego oczy lśniło nie do
końca niemiłym drwiącym rozradowaniem, gdy zaprosił mnie by, zajął fotel przy
ogniu. Nie wypowiedział jednak ani jednego słowa powitania. I gdy się
rozgrzałem, ponownie wyszedłem w nawałnicę, przytłoczony wstydem, jaki wzbudził
we mnie kontrast między nami. Wtedy to ze snu się zbudziłem, nie byłem sam.
Była w mym pobliżu jakaś Obecność, niewyczuwalna przez innych, jak odkryłem
potem, lecz nie zupełnie rzeczywista.
Obecność była do mnie podobna, a jednocześnie uderzająco
odmienna. Brew, nie bardziej wyniosła niż moja, wydawała się okrąglejsza i
pełniejsza. Oczy – czyste, odważne, rozmyślne, lśniące entuzjazmem i
rozsądkiem. Usta, lica – ach, cały zarys twarzy i sylwetka były wzniosłe i
zdecydowane. Był spokojny, niezłomny, samodzielny. Ja byłem zalękniony,
przepełniony nerwowym drżeniem, bojący się każdego cienia. Gdy obecność się
odwróciła, podążyłem za nią i przez całe dzień nie spuściłem jej z oka, poza
chwilami, gdy znikała za jakimiś drzwiami, których obawy przestąpić mi nie
pozwoliły. W takich miejscach oczekiwałem powrotu Obecności pełen niepokoju i
trwogi, gdyż nie mogłem przestać podziwiać jej śmiałości (będącej podobną mnie,
a jednak tak różną), odwiedzającej miejsca, w których strach nie pozwalał mi
postawić mej własnej stopy.
Drugi dzień podobny był do pierwszego, powtórzeniem będąc poprzednika,
i znów byłem zmuszony czekać na zewnątrz podczas wizyt Obecności w miejscach,
które chętnie i ja bym odwiedził, gdybym odwagę niezbędną posiadał. To strach,
wypędzający dusze z ciała człowieczego i zamieniający go w rzecz pogardy godną.
Wiele razy próby rozprawienia się z nim podejmowałem, jednak słowa więzły mi w
gardle, bełkotliwie. I tak dzień za dniem, jeden podobny drugiemu upływał,
przez długi, długi czas, aż straciłem rachubę. Aczkolwiek, odkryłem wkrótce, że
ciągłe przebywanie w pobliżu Obecności zaczęło wywierać na mnie wpływ. Wreszcie
nocy jednej, gdym się ze snu zbudził pośród baryłek, postrzegłszy ja, odważyłem
się przemówić, aczkolwiek z wyraźną nieśmiałością.
„Kim ty jest?” zapytałem niepewnie. Przerażony dźwiękiem
swego głosu skoczyłem na równe nogi. Pytanie wydało się przyjemność sprawić
memu towarzyszowi. Wrażenie odniosłem, jakoby mniej szyderstwa było w uśmiechu
jego, gdy przemówił.
„Jam jest ten, który jest,” brzmiała odpowiedź. „Jestem
tym, którym byłeś ty; jestem tym, kim znów być możesz. Czemu się trwożysz?
Jestem tym, kim żeś sam był, a któregoś wygnał dla innego kompana. Jestem
człowiekiem stworzonym na Boski obraz i podobieństwo, dawniej w ciało twe
przyobleczonym. Kiedyś razem w nim mieszkaliśmy, nie w harmonii, gdyż osiągnąć
jej nie sposób, nie w jedności także, gdyż to możliwym nie jest, lecz jak
lokatorzy na wspólnym, rzadko spierającym się o prawo do całości. Wtedy słaby
byłeś, lecz samolubnym i wymagającym się stałeś, aż dłużej już nie mogłem z
tobą pozostać, a więc odszedłem. W każdym ludzkim ciele na ten świat
przychodzącym żyje byt pozytywny i negatywny. Władze przejmuje ten z nich,
który jest faworyzowany. Drugi zmuszony jest opuścić swe zamieszkanie, na czas
jakiś lub na wieczność. Jam jest twym pozytywnym bytem, ty jesteś bytem
negatywnym. Jam posiadł wszystkie rzeczy, ty nie masz niczego. To ciało, które
razem zamieszkiwaliśmy, jest moje, lecz zostało splugawione i przebywać w nim
nie będę. Oczyść je, a przejmiesz swą własność.”
„Dlaczego mnie prześladujesz?” zapytałem wtedy Obecność.
„To ty prześladujesz mnie, nie ja ciebie. Możesz istnieć
beze mnie przez jakiś czas, lecz ścieżka twa w czeluść prowadzi, a na końcu jej
– śmierć. Teraz, gdy koniec bliski, zastanawiasz się czy nie byłoby rozsądnie
wysprzątać dom i zaprosić mnie bym wszedł. Usuń się, usuń z umysłu i z woli,
oczyść je ze swojej obecności. Tylko pod tym warunkiem mogę kiedykolwiek
zamieszkać w nich ponownie.”
„Umysł stracił swe siły”, zaskomliłem. „Wola jest słaba
jak wierzbowa witka. Czy potrafisz je uzdrowić?”
„Słuchaj!” rzekła Obecność, nachyliwszy się nade mną, a ja
rozpłaszczyłem się u jej stóp zlękniony.
„Dla pozytywnej części ludzkiej istoty wszystkie rzeczy są
możliwe. Cały świat należy do niej, jest jej własnością. Niczego się nie lęka,
nie drży przed niczym, nic jej nie powstrzymuje. Nie prosi o przywileje, lecz
żąda ich. Włada, nie płaszczy się. Jej prośby są rozkazami. Wrogowie uciekają,
gdy nadchodzi. Zrównuje góry z ziemią, wypełnia doliny i stąpa po równym
gruncie, nigdy się nie potykając.”
Po tym znowu zasnąłem, a gdy się przebudziłem, wydało mi
się żem w innym świecie się znalazł. Słońce lśniło, a do uszu mych trele ptasie
docierały. Ciało me, wczoraj jeszcze drżące i niepewne, wypełniło się energią i
wigorem. Gapiłem się na piramidę baryłek w zdumieniu, że przez cały czas tak
długi za schronienie mi służyły, mgliście tego świadom, ze noc mą ostatnią pod
ich sklepieniem spędziłem.
Przypomniałem sobie wydarzenia tej nocy i rozejrzałem się
wokół szukając Obecności. Nie było jej widać, lecz wkrótce odkryłem ukrywający
się w najdalszym kąta cieniu mego schronienia żałosną, nędzna, drżącą sylwetkę,
o niekształtnym obliczu, zdeformowanym kształcie, niechlujną i rozczochraną.
Chwiała się idąc, gdy zbliżyła się do mnie jak nędzarz, lecz ja zaśmiałem się
głośno, litości nie mając. Jakimś trafem wiedziałem, ze była to negatywna część
ludzkiej istoty, a pozytywna znajdowała się teraz we mnie, jakkolwiek nie
zdawałem sobie wtedy z tego sprawy. Co więcej, śpieszno mi było odejść; nie
miałem czasu na filozofię. Tak dużo było do zdziałania, tak wiele! Dziwne było,
że jeszcze wczoraj taka myśl w głowie mi nie postała. Lecz wczoraj przepadło, a
dzisiaj było za mną – dopiero się rozpoczynało.
Mym dawnym zwyczajem zwróciłem swe kroki w kierunku
tawerny, gdzie posiłki spożywać w nawyku miałem. Skłoniłem się radośnie
wchodząc i uśmiechnąłem pozdrowienia odwzajemnione widząc. Mężczyźni, którzy od
miesięcy za nic mnie mięli, skłaniali się dworsko, gdym obok nich pasażem
przechodził. Podszedłem do łaźni, a stamtąd do stołu gdzie siadano, po czym
gdym obok szynku przechodził, zatrzymałem się na moment i rzekłem do
właściciela:
„Zajmę dawny swój pokój, jeżeli przypadkiem jakowymś jest
pusty. Jeżeli nie, innym się zadowolę do chwili, w której się zwolni.”
Wyszedłem i pośpieszyłem jak mogłem najchyżej do bednarza.
Wielki wóz stał na podwórzu, a parobkowie szykowali fracht baryłki nań ładując.
Nie zadawałem żadnych pytań, lecz chwyciwszy beczułki, toczyć jem począł ku
parobkom na górze składu robiącym. Gdy skończyłem, wszedłem do wnętrza sklepu.
Była tam nieużywana ława, co poznałem po stosie śmiecia na wierzchu. Zdjąwszy
płaszcz szybko uwolniłem ją od ciężaru klamotów. W chwilę potem już siedziałem,
stopę oparłszy na stolarskim ścisku, belki strugając.
Godzinę później wszedł dopracowani majster i zatrzymał się
wpół kroku, zdumiony mym widokiem. Za mną spoczywał już stos spory belek
ostruganych, gdyż natenczas świetnym byłem rzemieślnikiem. Nie było lepszego,
lecz niestety!, wiek pozbawił mnie już biegłości. Odparłem na niezadane przez
niego pytanie krótkimi, acz zrozumianymi słowy: „Wróciłem do pracy, sir.”
Skinął głową i przeszedł dalej, doglądają pozostałych ludzi, aczkolwiek wkrótce
zerknął na mnie spode łba. Tutaj kończy się szósta i ostatnia lekcja do
pojęcia, pomimo że można by więcej jeszcze opowiadać, gdyż od momentu tego
byłem człowiekiem sukcesu i wkrótce posiadłem kolejną stocznię i zdobyłem
wszystkie dobra oferowane przez świat.
Modlę się, byś ty, który to czytasz, pod swą uwagę wziął napomnienia,
co następują, gdyż na nich opera się słowo „sukces” i wszystkie jego znaczenia:
Wszelkie dobra, jakich możesz pragnąć, są twoje. Musisz
jeno tylko wyciągnąć po nie rękę i wziąć je.
Naucz się, że świadomość władczej siły w tobie oznacza
wzięcie w posiadanie wszystkich rzeczy, jakie posiąść można.
Nie żyw strachu żadnego rodzaju czy kształtu, gdyż strach
jest pomocnikiem bytu negatywnego. Jeżeli posiadasz talent, wykorzystuj go. Gdy
świat będzie czerpał z niego korzyść, takoż i ty będziesz.
Uczyń z pozytywnego bytu kompana na dzień i noc. Jeżeli do
serca będziesz jego rady brał, nie możesz pobłądzić.
Pamiętaj, filozofia jest argumentami; świat, który jest
twą własnością, jest nagromadzeniem faktów.
Idź zatem i zrób to, co w twym wnętrzu domaga się
zrobienia. Nie wykonuj ruchów, które zwiodą cię z drogi. Nikogo nie proś o pozwolenie zrobienia tego.
Byt negatywny żąda względów; byt pozytywny udziela ich.
Fortuna czeka na każdym kroku, który robisz; posiądź ją, skrępuj, uwięź, gdyż
jest twoja. Należy do ciebie.
Zacznij od dzisiaj, na uwadze mając te napomnienia.
Wyciągnij rękę, uchwyć byt pozytywny, którego być może
nigdy jeszcze nie miałeś okazji wykorzystać, może oprócz chwil zagrożenia.
Życie to stan zagrożenia najbardziej śmiertelnego. Byt pozytywny jest w tej
chwili przy tobie. Oczyść umysł, wzmocnij wolę, a zamieszka w nich. Czeka na
Ciebie.
Rozpocznij dzisiaj.
Wyrusz w tą nową wyprawę.
Zawsze bądź czujny. Gdy kontroluje cię jeden z bytów,
drugi zawsze jest obok. Nie daj złu przystąpić, ani na moment.
Dzieło me zostało ukończone. Spisałem recepturę na
„sukces”. Nie może zawieźć, jeżeli będziesz jej przestrzegać.
W miejscach, które trudno zrozumieć z mej winy, byt
pozytywny czytelnika wypełni niedostatki, a na swoim Lepszym Ja składam
odpowiedzialność obdarowania pokoleń, które dopiero nadejdą, sekretem wszystko
ogarniającego dobra – sekretem bycia tym, czego potencjał nosisz w swym
wnętrzu.
KONIEC
JoQUEST is celebrating it's first birthday and I am so excited about it. Since today, I can see myself exactly a year ago, and the long way I made since than.
I thought what to write for such a special ocasion and since in bithdays one usually get presents, I thought that this time I will give you, my dear readers, a present. My present for you today called "The Magic Story".
The Magic Story first made its appearance in 1900 in the original "Success Magazine"and created in immediate worldwide sensation. It is claimed that many who read or hear this story almost immediately begin to have good fortune so it is worth a few minutes of your time to find out if it works for you. The original tale comes in two parts. Part 1 reveals how The Magic Story was found by a starving artist named Sturtevant and how everyone he told the story to was prospered by it. It seemed to change people's lives for the better, like magic. In this post I have enclosed for you only the second part, since it is the most important part of the whole tale.
I would like to thank you, my dear readers, for beeing with me throutght the last year and for the continues support, positive energy and helpful comments that I got from you.
I would also like to wish you, from the depth of my heart, peace and happiness and may you all benefit, in one way or another, from the power of "The Magic Story".
In as much as I have evolved from my experience the one great secret of success for all worldly undertakings, I deem it wise, now that the number of my days is nearly counted, to give to the generations that are to follow me the benefit of whatsoever knowledge I possess.
I do not apologize for the manner of my expression, nor for the lack of literary merit, the latter being, I wot, its own apology. Tools much heavier than the pen have been my portion, and moreover, the weight of years has somewhat palsied the hand and brain; nevertheless, the fact I can tell, and what I deem the meat within the nut. What mattereth it, in what manner the shell be broken, so that the meat be obtained and rendered useful? I doubt not that I shall use, in the telling, expressions that have clung to my memory since childhood; for, when men attain the number of my years, happenings of youth are like to be clearer to their perceptions than are events of recent date; nor doth it matter much how a thought is expressed, if it be wholesome and helpful, and findeth the understanding.
Much have I wearied my brain anent the question, how best to describe this recipe for success that I have discovered, and it seemeth advisable to give it as it came to me; that is, if I relate somewhat of the story of my life, the directions for agglomerating the substances, and supplying the seasoning for the accomplishment of the dish, will plainly be perceived. Happen they may; and that men may be born generations after I am dust, who will live to bless me for the words I write.
* * *
My father, then, was a seafaring man who, early in life, forsook his vocation, and settled on a plantation in the colony of Virginia, where, some years thereafter, I was born, which event took place in the year 1642; and that was over a hundred years ago. Better for my father had it been, had he hearkened to the wise advice of my mother, that he remain in the calling of his education; but he would not have it so, and the good vessel he captained was bartered for the land I spoke of. Here beginneth the first lesson to be acquired:
Man should not be blinded to whatsoever merit exists in the opportunity which he hath in hand, remembering that a thousand promises for the future should weigh as naught against the possession of a single piece of silver.
When I had achieved ten years, my mother's soul took flight, and two years thereafter my worthy father followed her. I, being their only begotten, was left alone; howbeit, there were friends who, for a time, cared for me; that is to say, they offered me a home beneath their roof - a thing which I took advantage of for the space of five months. From my father's estate there came to me naught; but, in the wisdom that came with increasing years, I convinced myself that his friend, under whose roof I lingered for some time, had defrauded him, and therefore me.
Of the time from the age of twelve and a half until I was three and twenty, I will make no recital here, since that time hath naught to do with this tale; but some time after, having in my possession the sum of sixteen guineas, ten, which I had saved from the fruits of my labor, I took ship to Boston town, where I began to work first as a cooper, and thereafter as a ship's carpenter, although always after the craft was docked; for the sea was not amongst my desires.
Fortune will sometimes smile upon an intended victim because of pure perversity of temper. Such was one of my experiences. I prospered, and at seven and twenty, owned the yard wherein, less than four years earlier, I had worked for hire. Fortune, howbeit, is a jade who must be coerced; she will not be coddled. Here beginneth the second lesson to be acquired:
Fortune is ever elusive, and can only be retained by force. Deal with her tenderly and she will forsake you for a stronger man. (In that, methinks, she is not unlike other women of my knowledge)
About this time, Disaster (which is one of the heralds of broken spirits and lost resolve), paid me a visit. Fire ravaged my yards, leaving me nothing in its blackened paths but debts, which I had not the coin wherewith to defray. I labored with my acquaintances, seeking assistance for a new start, but the fire that had burned my competence, seemed also to have consumed their sympathies. So it happened, within a short time, that not only had I lost all, but I was hopelessly indebted to others; and for that they cast me into prison.
It is possible that I might have rallied from my losses but for this last indignity, which broke down my spirits so that I became utterly despondent. Upward of a year I was detained within the gaol; and, when I did come forth, it was not the same hopeful, happy man, content with his lot, and with confidence in the world and its people, who had entered there.
Life has many pathways, and of them by far the greater number lead downward. Some are precipitous, others are less abrupt; but ultimately, no matter at what inclination the angle may be fixed, they arrive at the same destination - failure. And here beginneth the third lesson:
Failure exists only in the grave. Man, being alive, hath not yet failed; always he may turn about and ascend by the same path he descended by; and there may be one that is less abrupt (albeit longer of achievement) and more adaptable to his condition.
When I came forth from prison, I was penniless. In all the world I possessed naught beyond the poor garments which covered me, and a walking stick which the turnkey had permitted me to retain, since it was worthless. Being a skilled workman, howbeit, I speedily found employment at good wages; but, having eaten of the fruit of worldly advantage, dissatisfaction possessed me. I became morose and sullen; whereat, to cheer my spirits, and for the sake of forgetting the losses I had sustained, I passed my evenings at the tavern. Not that I drank overmuch of liquor, except on occasion (for I have ever been somewhat abstemious), but that I could laugh and sing, and parry wit and badinage with my ne'er-do-well companions; and here might be included the fourth lesson:
Seek comrades among the industrious, for those who are idle will sap your energies from you.
It was my pleasure at that time to relate, upon slight provocation, the tale of my disasters, and to rail against the men whom I deemed to have wronged me, because they had seen fit not to come to my aid. Moreover, I found childish delight in filching from my employer, each day, a few moments of the time for which he paid me. Such a thing is less honest than downright theft.
This habit continued and grew upon me until the day dawned which found me not only without employment, but also without character, which meant that I could not hope to find work with any other employer in Boston town. It was then that I regarded myself a failure. I can liken my condition at that time for naught more similar than that of a man who, descending the steep side of a mountain, loses his foothold. The farther he slides, the faster he goes. I have also heard this condition described by the word Ishmaelite, which I understand to be a man whose hand is against everybody, and who thinks that the hands of every other man are against him; and here beginneth the fifth lesson:
The Ishmaelite and the leper are the same, since both are abominations in the sight of man - albeit they differ much, in that the former may be restored to perfect health. The former is entirely the result of imagination; the latter has poison in his blood.
I will not discourse at length upon the gradual degeneration of my energies. It is not meet ever to dwell much upon misfortunes (which saying is also worthy of remembrance).
It is enough if I add that the day came where I possessed naught wherewith to purchase food and raiment, and I found myself like unto a pauper, save at infrequent times when I could earn a few pence, or mayhap, a shilling. Steady employment I could not secure, so I became emaciated in body, and naught but skeleton in spirit. My condition, then, was deplorable; not so much for the body, be it said, as for the mental part of me, which was sick unto death. In my imagination I deemed myself ostracized by the whole world, for I had sunk very low indeed; and here beginneth the sixth and final lesson to be acquired, (which cannot be told in one sentence, nor in one paragraph, but must needs be adopted from the remainder of this tale).
* * *
Well do I remember my awakening, for it came in the night, when, in truth, I did awake from sleep. My bed was a pile of shavings in the rear of the cooper shop where once I had worked for hire; my roof was the pyramid of casks, underneath which I had established myself. The night was cold, and I was chilled, albeit, paradoxically, I had been dreaming of light and warmth and of the depletion of good things. You will say, when I relate the effect the vision had on me, that my mind was affected. So be it, for it is the hope that the minds of others might be likewise influenced which disposes me to undertake the labor of this writing. It was the dream which converted me to the belief - nay, to the knowledge - that I was possessed of two entities: and it was my own better self that afforded me the assistance for which I had pleaded in vain from my acquaintances.
I have heard this condition described by the word "double." Nevertheless, that word does not comprehend my meaning. A double, can be naught more than a double, neither half being possessed of individuality. But I will not philosophize, since philosophy is naught but a suit of garments for the decoration of a dummy figure.
Moreover, it was not the dream itself which affected me; it was the impression made by it, and the influence that it exerted over me, which accomplished my enfranchisement. In a word, then, I encouraged my other identity. After toiling through a tempest of snow and wind, I peered into a window and saw that other being. He was rosy with health; before him, on the hearth, blazed a fire of logs; there was a conscious power and force in his demeanor; he was phisically and mentally muscular. I rapped timidly upon the door, and he bade me enter. There was a not unkindly smile of derision in his eyes as he motioned me to a chair by the fire; but he uttered no word of welcome; and, when I had warmed myself, I went forth again into the tempest, burdened with the shame which the contrast between us had forced upon me. It was then that I awoke; and here cometh the strange part of my tale, for, when I did awake, I was not alone. There was a Presence with me; intangible to others, I discovered later, but real to me.
The Presence was in my likeness, yet it was strikingly unlike. The brow, not more lofty than my own, yet seemed more round and full; the eyes, clear, direct, and filled with purpose, glowed with enthusiasm and resolution; the lips, chin - ay, the whole contour of face and figure was dominant and determined. He was calm, steadfast, and self-reliant; I was cowering, filled with nervous trembling, and fearsome of intangible shadows. When the Presence turned away, I followed, and throughout the day I never lost sight of it, save when it disappeared for a time beyond some doorway where I dared not enter; at such places, I awaited its return with trepidation and awe, for I could not help wondering at the temerity of the Presence (so like myself, and yet so unlike) in daring to enter where my own feet feared to tread.
It seemed also as if purposely, I was led to the place and to the men where, and before whom I most dreaded to appear; to offices where once I had transacted business; to men with whom I had financial dealings. Throughout the day I pursued the Presence, and at evening saw it disappear beyond the portals of a hostelry famous for its cheer and good living. I sought the pyramid of casks and shavings.
Not again in my dreams that night did I encounter the Better Self (for that is what I have named it), albeit, when, perchance, I awakened from slumber, it was near to me, ever wearing that calm smile of kindly derision which could not be mistaken for pity, nor for condolence in any form. The contempt of it stung me sorely.
The second day was not unlike the first, being a repetition of its forerunner, and I was again doomed to wait outside during the visits which the Presence paid to places where I fain would have gone had I possessed the requisite courage. It is fear which deporteth a man's soul from his body and rendereth it a thing to be despised. Many a time I essayed to address it but enunciation rattled in my throat, unintelligible; and the day closed like its predecessor. This happened many days, one following another, until I ceased to count them; albeit, I discovered that constant association with the Presence was producing an effect on me; and one night when I awoke among the casks and discerned that he was present, I made bold to speak, albeit with marked timidity.
"Who are you?" I ventured to ask; and I was startled into an upright posture by the sound of my own voice; and the question seemed to give pleasure to my companion, so that I fancied there was less of derision in his smile when he responded.
"I am that I am," was the reply. "I am he who you have been; I am he who you may be again; wherefore do you hesitate? I am he who you were, and whom you have cast out for other company. I am the man made in the image of God, who once possessed your body. Once we dwelt within it together, not in harmony, for that can never be, nor yet in unity, for that is impossible, but as tenants in common who rarely fought for full possession. Then, you were a puny thing, but you became selfish and exacting until I could no longer abide with you, therefore I stepped out. There is a plus-entity and minus-entity in every human body that is born into the world. Whichever one of these is favored by the flesh becomes dominant; then is the other inclined to abandon its habitation, temporarily or for all time. I am the plus-entity of yourself; you are the minus-entity. I own all things; you possess naught. That body which we both inhabited is mine, but it is unclean, and I will not dwell within it. Cleanse it, and I will take possession."
"Why do you pursue me?" I next asked of the Presence.
"You have pursued me, not I you. You can exist without me for a time, but your path leads downward, and the end is death. Now that you approach the end, you debate if it be not politic that you should cleanse your house and invite me to enter. Step aside, from the brain and the will; cleanse them of your presence; only on that condition will I ever occupy them again."
"The brain has lost its power," I faltered. "The will is a weak thing, now; can you repair them?"
"Listen!" said the Presence, and he towered over me while I cowered abjectly at his feet.
"To the plus-entity of a man, all things are possible. The world belongs to him, - is his estate. He fears naught, dreads naught, stops at naught; he asks no privileges, but demands them; he dominates, and cannot cringe; his requests are orders; opposition flees at his approach; he levels mountains, fills in vales, and travels on an even plane where stumbling is unknown."
Thereafter, I slept again, and, when I awoke, I seemed to be in a different world. The sun was shining and I was conscious that birds twittered above my head. My body, yesterday trembling and uncertain, had become vigorous and filled with energy. I gazed upon the pyramid of casks in amazement that I had so long made use of it for an abiding place, and I was wonderingly conscious that I had passed my last night beneath its shelter.
The events of the night recurred to me, and I looked about me for the Presence. It was not visible, but anon I discovered, cowering in a far corner of my resting place, a puny abject shuddering figure, distorted of visage, deformed of shape, disheveled and unkempt of appearance. It tottered as it walked, for it approached me piteously; but I laughed aloud, mercilessly. Perchance I knew then that it was the minus-entity, and that the plus-entity was within me; albeit I did not then realize it. Moreover, I was in haste to get away; I had no time for philosophy. There was much for me to do - much; strange it was that I had not thought of that yesterday. But yesterday was gone - today was with me - it had just begun.
As had once been my daily habit, I turned my steps in the direction of the tavern, where formerly I had partaken of my meals. I nodded cheerily as I entered, and smiled in recognition of returned salutations. Men who had ignored me for months bowed graciously when I passed them on the thoroughfare. I went to the washroom, and from there to the breakfast table; afterwards, when I passed the taproom, I paused a moment and said to the landlord:
"I will occupy the same room that I formerly used, if perchance, you have it at disposal. If not, another will do as well, until I can obtain it."
Then I went out and hurried with all haste to the cooperage. There was a huge wain in the yard, and men were loading it with casks for shipment. I asked no questions, but, seizing barrels, began hurling them to the men who worked atop of the load. When this was finished, I entered the shop. There was a vacant bench; I recognized its disuse by the litter on its top. It was the same at which I had once worked. Stripping off my coat, I soon cleared it of impedimenta. In a moment more I was seated, with my foot on the vice-lever, shaving staves.
It was an hour later when the master workman entered the room, and he paused in surprise at sight of me; already there was a goodly pile of neatly shaven staves beside me, for in those days I was an excellent workman; there was none better, but, alas! now, age hath deprived me of my skill. I replied to his unasked question with the brief, but comprehensive sentence: "I have returned to work, sir." He nodded his head and passed on, viewing the work of other men, albeit anon he glanced askance in my direction. Here endeth the sixth and last lesson to be acquired, although there is more to be said, since from that moment I was a successful man, and ere long possessed another shipyard, and had acquired a full competence of worldly goods.
I pray you who read, heed well the following admonitions, since upon them depend the word "success" and all that it implies:
Whatsoever you desire of good is yours. You have but to stretch forth your hand and take it.
Learn that the consciousness of dominant power within you is the possession of all things attainable.
Have no fear of any sort or shape, for fear is an adjunct of the minus-entity. If you have skill, apply it; the world must profit by it, and therefore, you.
Make a daily and nightly companion of your plus-entity; if you heed its advice, you cannot go wrong.
Remember, philosophy is an argument; the world, which is your property, is an accumulation of facts.
Go therefore, and do that which is within you to do; take no heed of gestures which would beckon you aside; ask of no man permission to perform.
The minus-entity requests favors; the plus-entity grants them. Fortune waits upon every footstep you take; seize her, bind her, hold her, for she is yours; she belongs to you.
Start out now, with these admonitions in your mind.
Stretch out your hand, and grasp the plus, which, maybe, you have never made use of, save in great emergencies. Life is an emergency most grave. Your plus-entity is beside you now; cleanse your brain, and strengthen your will. It will take possession. It waits upon you.
Start tonight; start now upon this new journey.
Be always on your guard. Whichever entity controls you, the other hovers at your side; beware lest the evil enter, even for a moment.
My task is done. I have written the recipe for "success." If followed, it cannot fail.
Wherein I may not be entirely comprehended, the plus-entity of whosoever reads will supply the deficiency; and upon that Better Self of mine, I place the burden of imparting to generations that are to come, the secret of this all-pervading good - the secret of being what you have it within you to be.
THE END