Podczas prywatnej audiencji u naczelnego mnicha otrzymaliśmy
zaproszenie do wzięcia udziału w uroczystości zbierania datków dla nowego
klasztoru. Klasztor ten, którym przewodzi ten sam mnich, jest oddalony o 3,5
godziny jazdy od Khon Kaen na zachód. Wczesnym rankiem wsiedliśmy do autobusu z
tak zwana naturalną klimatyzacją i wraz z innymi mnichami i klasztornymi
kobietami udaliśmy się w drogę. Już o 9:30 byliśmy na miejscu. W Khon Kaen nie
ma turystów, ale tam gdzie się udaliśmy tworzyliśmy naprawdę egzotyczną
scenografię. Tajowie nie mogli oderwać od nas oczu. Byliśmy ubrani w nasz
piękne białe (a właściwie w kolorze ultramaryny :)) uniformy z
wymalowanym na plecach znakiem Mindfulness Project – Wat Pho Khon Kaen.
Ostatnio lubię robić zdjęcia i narzekałam na swój malutki aparacik, że tak bym
chciała a nie mogę zrobić dużego zbliżenia czy uzyskać dobrego koloru. No i jak
mówi Patrick prosisz i masz. Okazało się że on ma profesjonalny, duży, ciężki
aparat i chętnie mi pożyczy. Wow! Faktycznie mówisz - masz. Złapałam za aparat
i wyszukiwałam obiektów do sfotografowania. Długo nie trzeba było szukać.
Tajowie niemalże w kolejce ustawiali mi się do zdjęć. W tym czasie mieszkańcy
miasteczka zbierali datki na nowy klasztor. Uroczyście został też wciągnięty
ozdobny element na szczyt nowo budowanego klasztoru. Towarzyszyła temu głośna
muzyka, bicie w gong i głośna modlitwa. Następnie można było udać się na
wspólną medytację do starej świątyni. Ja wybrałam ludzi. Jakoś poczułam że chce
pomedytować między nimi, zauważając ich, robiąc im zdjęcia, czerpiąc od nich
energię radości, miłości, harmonii i dzielenia się. Tajowie mają tego aż nadto.
Robiłam zdjęcia. Oczywiście głównym obiektem byli ludzie, starsi, młodsi w
końcu moje ukochane dzieci. Scenerią do zdjęć były miejsca konsumpcji pysznych
posiłków przygotowanych przez mieszkańców, którymi to ochoczo się dzielili ze
wszystkimi. Więc przechadzałam się między stoliczkami robiąc zdjęcia i co
chwila ktoś mi wręczał miseczkę z pysznym ryżem, warzywami, makaron, owoce,
lody czy schłodzoną wodę. To zabawne bo w tajskim języku nie istnieje specjalna
różnic między lubić coś a chcieć tego. Więc jak pytają cię czy lubisz lody czy
makaron po tajsku a ty odpowiesz że tak, wręcz uwielbiam. Po kilku sekundach
ląduje na twojej dłoni miseczka wypełniona tym, co lubisz ;). Zjadałam ze
smakiem i robiłam zdjęcia. W pewnym momencie moje czujne oko wypatrzyło małego
chłopca, który przyciągał mnie jak magnes. Wprost nie mogłam oderwać od niego
oczu. Miał może sześć lat i patrzył na mnie z takim zaciekawieniem, uśmiechając
się przy tym pięknie. Poczułam go w sercu, bardzo mocno. Poczułam jakbyśmy się
znali od lat. Miałam ochotę wziąć go za rękę i zabrać ze sobą. To było takie
mocne.
To ciekawe jak tajowie znajdują okazję do świętowania i
celebracji każdego niemalże dnia. Towarzyszy temu piknik z pysznym jedzeniem,
piciem, muzyką i wszechobecnym uśmiechem. Jedna tajska kobieta podeszła do
mnie, uśmiechnęła się i zapytała po angielsku: czy jesteś szczęśliwa?
Popatrzyłam na nią i odpowiedziałam: Tak, jestem. Uśmiechnęła się, powiedziała
to dobrze, pogłaskała po głowie i poszła. Czy jestem szczęśliwa. Ostatnio
wypełnia mnie ta energia coraz bardziej, coraz głębiej. Trudno to opisać.
Usłyszałam ostatnio od pozostałych wolontariuszy że błyszczę. Nie wiem czy
błyszczę, czy to aby nie pot (temperatura sięga tu ostatnio 43 stopni), ale
wiem co czuję wewnątrz. Mój australijski anioł również jest tego przyczyną :).
Czy jesteś szczęśliwa/y?
Dziekuje kochana! Jestem z toba :) Usciski, Edyta
OdpowiedzUsuńo kurcze, ale zdjecia! cala ty :)
OdpowiedzUsuń