niedziela, 26 stycznia 2014

Pierwsza Rocznica / Happy First Anniversary

JoQUEST obchodzi swoje pierwsze urodziny i jestem z tego powodu bardzo podekscytowana:). Dziś przyglądam się sobie sprzed roku i widzę, jak długa drogę przeszłam.
 
Zastanawiałam się co napisać na tą specjalną okazję a jako że w dzień urodzin obdarowuje się jubilata podarunkami, tym razem ja mam dla Was, drodzy czytelnicy, prezent. Mój prezent nosi nazwę "Magiczna opowieść".
 
"Magiczna opowieść" po raz pierwszy pojawiła się w 1900 roku w oryginale w "Success Magazine" i stała się bestsellerem na skalę światową. Mówi się, że wiele osób, które przeczytało lub usłyszało tę historię, niemal natychmiast doznawali szczęścia. Może zatem warto poświęcić kilka minut swojego czasu, aby dowiedzieć się, czy to na Ciebie działa . Oryginalna opowieść przedstawiana jest w dwóch częściach.
Część pierwsza ukazuje historię w jaki sposób Magiczna opowieść została znaleziona przez głodującego artystę Sturtevant i jak po jej przeczytaniu zaczęło mu się powodzić. Wydawało się, że zmieniła ludzkie życie na lepsze, jak magia. W tym poście opublikuję dla Ciebie tylko drugą, ważniejszą część. 
Jak tradycja nakazuje, chciałbym Wam podziękować, drodzy czytelnicy, za towarzyszenie mi przez ostatni rok i ciągłe wsparcie, za pozytywną energię i pomocne komentarze, które dostawałam od Was.

Życzę Wam również, z głębi mojego serca, pokoju i szczęścia oraz wszelakich korzyści płynących z mocy " Magicznej opowieści".
 

MAGICZNA OPOWIEŚĆ

 

 
 
 
Skoro posiadłem wielki sekret osiągania sukcesu we wszystkich doczesnych przedsięwzięciach, tedy uważam za właściwe przekazanie pokoleniom po mnie przychodzącym korzyści płynącej z całej posiadanej przeze mnie wiedzy. Nie zamierzam przepraszać za sposób, w jaki wyrażam swe myśli, ni za brak literackiej ogłady, gdyż ta ostatnia jest usprawiedliwiona. Władanie narzędziami dużo cięższymi od pióra było mym przeznaczeniem, a co więcej, brzemię lat odcisnęło piętno swe na rękach mych i na umyśle. To, co chcę powiedzieć, jest jak serce orzecha. Liczy się to, w jaki sposób skorupę rozgnieść, by wydostać zawartość i uczynić ją użyteczną. Nie wątpię, że opowieść swą snując słów używasz powinienem tych, które w mej pamięci, w dzieciństwie zapadły. Gdy człowiek wiek mój osiąga, wspomnienia z lat młodych stają się żywsze niźli doświadczenia dnia obecnego. Niewiele też sposób znaczy, jaki myśl jest wyrażona, gdy ta jest korzystna i pomocna, i gdy zrozumienie znajduje.
Głowę żem łamał długo nad tym, jak najlepiej przedstawić receptę na sukces, jaką odkryłem, i wydało mi się rozsądne przekazać ją tak, jak do mnie przyszła. Zatem, jeśli więc do mego życia się odniosę, instrukcje uzyskania składników i odpowiednio ich przyprawienia, by potrawę uwarzyć, z łatwością dostrzeżone zostaną. Nieskładne być mogą, jednak narodzi się człek pokolenia całe po tym, gdy ja prochem już dawno będę, który pobłogosławi mnie za słowa, które teraz stawiam.
 
* * *
 
Ojciec mój natenczas żeglarzem był. Wcześnie fach swój porzucił na plantacji osiadłszy w kolonii Virginia, gdzie w lat kilka potem jam się narodził, co w roku 1642 nastąpiło; a było to ponad sto lat temu. Lepiej dla ojca mego byłoby, gdyby mądrej rady matuli mej posłuch dał, by wiernym pozostał swemu fachowi. On nie zechciał jednak i dobry okręt, któremu kapitanował, zmienion został na ziemię, o której wspominałem. Pierwszą lekcję już tutaj czas mi przekazać, z więc bacz na te słowa:
Człek zaślepić się dać nie powinien przez żadną z okazji w ręku dzierżonych, pamiętając o tym, że tysiąc przyszłych obietnic nie waży nawet tyle, co jeden srebrnik w sakiewce.
Gdy miałem lat dziesięć, uleciała dusza mej matuli, a lat dwa potem ojciec mój drogi za nią podążył. Ja, będąc ich jedyna latoroślą, sam zostałem. Na szczęście znaleźli się przyjaciele, którzy na czas jakiś mnie przygarnęli, znaczy się miejsce mi dali pod swym dachem. Korzystałem z tego przez pięć miesięcy. Z posiadłości ojca nic dla mnie nie zostało, jednak wraz z mądrością daną mi z wiekiem doszedłem do tego, że to przyjaciel jego, u którego przez jakiś czas pomieszkiwałem oszukał go, i mnie tym samym.
Z czasu pomiędzy mymi laty dwunastoma i pół a trzy i dwadzieścia relacji tu nie zdam, gdyż czas ten nic do tej opowieści nie wnosi. Jednak nieco później, mając w posiadaniu swym sumę szesnastu gwinei, z których dziesięć zaoszczędziłem z pracy mej znoju, wsiadłem na okręt do miasta Boston płynący, gdzie pracować zacząłem, jako bednarz pierwej, a później, jako cieśla okrętowy, zawsze jednak w doku, gdyż morze nie leżało pośród mych pragnień.
Fortuna czasem uśmiecha się do przyszłej swej ofiary z czystej przewrotności swej natury. Takie tez było jedno z mych doświadczeń. Prosperowałem, i z siódmym i dwudziestym dokiem posiadłem na własność warsztat, w którym mniej niż lat cztery temu się zatrudniłem. Los jednak jest szkapą, którą wciąż trzeba przymuszać, a nigdy rozpieszczać. Tak zaczyna się druga lekcja:
Fortuna zawsze jest ulotna i jedynie siłą może być utrzymana. Postępuj z nią łagodnie, a porzuci cię dla silniejszego mężczyzny. ( W tej materii, jak mniemam, nie różni się niczym od innych znanych mi kobiet).
Tego czasu Klęska (będąca jednym z heraldów utraconej rozwagi i złamanego ducha) postanowiła wizytę mi złożyć. Ogień pochłonął moje doki, nie zostawiając na swej ścieżce poczerniałej niczego poza długami, ani żadnego grosza, którym mógłbym je pokryć. Pracowałem z mymi znajomymi, szukając pomocy by od nowa móc zacząć, jednak ogień, który strawił mój fach, ich ku mnie sympatie także pochłonął. Tak, więc się stało, że w krótkim czasie nie tylko straciłem, co żem posiadał, lecz także z długiem beznadziejnym u innych zostałem. I za to właśnie do lochu mnie wtrącono.
Możliwym się wydaje, że pozbierałbym się po ciosie, gdyby nie ta ostatnia niegodziwość, która ducha mego złamała i całkowicie przybiła. Po roku ponad zostałem z więzienia zwolniony i gdym wyszedł, nie byłem już tym samym szczęśliwym, pełnym nadziei, ukontentowanym swym losem, pokładającym pewność w świat i ludzi człowiekiem, który tu wchodził.
Życie wodzi wieloma ścieżkami, a spośród nich wszystkich większość w dół prowadzi. Niektóre są strome, inne łagodniejsze, jednak ostatecznie, bez względu na to, pod jakim kątem zejście jest pochylone, wszystkie prowadzą do jednego celu –porażki.
W tym miejscu zaczyna się trzecie lekcja:
Porażka istnieje tylko w grobie. Człowiek żywym będąc jeszcze nie zawiódł. Zawsze zawrócić swe kroki może i wspiąć się tą samą drogą, którą zstąpił, przy czym mogą istnieć inne, mniej strome ( a tym samym dłuższe do przebycia) i lepiej pasujące do jego obecnej sytuacji.
Gdym z więzienia wyszedł, byłem bez grosza. Nie posiadałem nic poza łachmanami i laską, którą dozorca pozwolił mi zatrzymać, gdyż była bez wartości. Będąc mimo tego dobrym fachowcem szybko znalazłem zatrudnienie za przyzwoitą gażę, jednak zasmakowawszy wcześniej w owocach sukcesu przez niezadowolenie opętany zostałem. Stałem się posępny i markotny. By duszę pocieszyć oraz zapomnieć o stratach w przeszłości poniesionych, począłem wieczory w tawernie spędzać. Nie żebym pił zbyt wiele, z wyjątkiem ku temu okazji (gdyż zawsze byłem poniekąd wstrzemięźliwy), lecz dla śmiechu i pieśni, dla żartów z mymi wiecznie biednymi kompanami. I tutaj czwarta lekcja może zostać objawiona:
Poszukaj towarzyszy wśród ludzi pracowitych, gdyż leniwi nadwątlą twe siły i pozbawią energii.
Czerpałem tedy przyjemność z dzielenia się przy każdej nadarzającej się okazji opowieścią o moich klęskach, a także szydzenia z ludzi, których uważałem za winnych memu niepowodzeniu, gdyż postanowili odmówić mi wsparcia. Co więcej dziecięcą wręcz radość zaczęło sprawiać mi podkradanie memu pracodawcy każdego dnia chwil paru z czasu, za który mi płacił. To gorsze było i jeszcze mniej uczciwe niż otwarta kradzież.
Nawyk ten wzmacniał się we mnie do dnia, który zastał mnie nie tylko bez pracy, lecz również bez charakteru, co oznaczało, że nie mogłem żywić nadziei na znalezienie zatrudnienia u żadnego innego pracodawcy w Bostonie. To wtedy właśnie uznałem siebie za człowieka przegranego. Mogłem przyrównać swe położenie w tym czasie do położenia człowieka, który schodząc ze stromego zbocza traci grunt pod nogami. Im dalej się ześlizguje, tym szybciej się stacza. Słyszałem nawet określenie tego stanu słowem Ismaelita, które ja pojmowałem, jako człowieka stojącego samotnie przeciwko wszystkim, myślącego, że wszyscy stoją przeciwko niemu. W tym miejscu zaczyna się piąta lekcja:
Ismaelita i trędowaty są tacy sami, gdyż każdy z nich w oczach zwykłego człowieka jest wynaturzeniem. Mimo tego różnią się bardzo, gdyż ten pierwszy uleczon zostać może i zdrowie pełne odzyskać. Pierwszy z nich jest w całości efektem działania wyobraźni; drugiemu trucizna krąży w żyłach.
Nie będę przytaczał tutaj w całości relacji ze stopniowej degeneracji mych energii. Nie należy nigdy poświęcać czasu na roztrząsanie niepowodzeń, ( co powiedziawszy już, również zapamiętania jest warte).
Wystarczy, jeśli dodam, że dzień nadszedł takowy, który bez grosza mnie zastał przy duszy, bez jedzenia i bez odzienia, jako tego żebraka, tylko czasem opatrzonego jednym pensem czy szylingiem, jakie udało mi się zarobić. Stałej pracy zdobyć nie mogłem, ciało me wychudło, więc, a duch niczym więcej jak szkieletem się stał. Stan mój natenczas godnym był pożałowania; nie aż tak bardzo, jeśli chodzi o ciało, powiedzmy to sobie, lecz bardziej o mentalną cześć mojej osoby, śmiertelnie chorą. W wyobraźni mej byłem wyrzutkiem przez cały świat pogardzanym, gdyż zaiste upadłem bardzo nisko. W tym miejscu zaczyna się szósta lekcja, której w jednym zdaniu, ani nawet w jednym akapicie przekazać nie zdołam, lecz w trakcie dalszej lektury przyswojoną być musi.
 
* * *
 
Pamiętam doskonale moje przebudzenie, gdyż miejsce miało nocą, gdy, po prawdzie, ze snu się ocknąłem. Za łoże służyła mi sterta trocin na tyłach sklepu bednarza, gdzie kiedyś pracowałem zatrudniony. Dachem mym był stos baryłek, pod którym się umościłem. Noc była zimna, a ja przemarznięty, jednak, paradoksalnie, śniłem o cieple i o świetle, i o używaniu dobrych rzeczy. Czytając relację z efektu, jaką wizja ta na mnie wywarła, możesz stwierdzić, że umysł miałem zaburzony. Niech i tak będzie, gdyż pomimo tego nadzieję żywię, że również umysły innych mogą być w ten sam sposób zmienione, dla tegoż trud spisania wszystkiego podjąłem. To był sen, który sprawił, ze posiadłem wiarę – nie, posiadłem wiedzę – o tym, że na mą istotę składały się dwa byty: i to moje lepsze ja zapewniło mi pomoc, o która zabiegałem bezowocnie u znajomych. Słyszałem określenie na taki stan rzeczy” „sobowtór”. Tym niemniej słowo to nie oddaje znaczenia, jakie mu przypisuję. Sobowtór może być niczym więcej niż odbiciem, równie wyzutym z indywidualności jak jego pierwowzór. Nie będę jednak filozofował, gdyż filozofia jest jeno odzieniem dekorującym bezduszną lalkę.
Co więcej, to nie sam sen tak na mnie wpłynął, lecz wytworzone przez niego wrażenie i influencja, które zawładnęły mną bez reszty. Jednym słowem, obudziłem moją drugą tożsamość. Przedarłszy się przez śnieżną nawałnicę przywarłem do okna i zobaczyłem drugą istotę. Był okazem kwitnącego zdrowia. Przed nim, na palenisku płonęła polana. Jego zachowanie cechowała świadoma moc i siła. Był muskularny zarówno fizycznie, jaki i mentalnie. Zastukałem trwożnie do drzwi, a on poprosił bym wszedł. Jego oczy lśniło nie do końca niemiłym drwiącym rozradowaniem, gdy zaprosił mnie by, zajął fotel przy ogniu. Nie wypowiedział jednak ani jednego słowa powitania. I gdy się rozgrzałem, ponownie wyszedłem w nawałnicę, przytłoczony wstydem, jaki wzbudził we mnie kontrast między nami. Wtedy to ze snu się zbudziłem, nie byłem sam. Była w mym pobliżu jakaś Obecność, niewyczuwalna przez innych, jak odkryłem potem, lecz nie zupełnie rzeczywista.
Obecność była do mnie podobna, a jednocześnie uderzająco odmienna. Brew, nie bardziej wyniosła niż moja, wydawała się okrąglejsza i pełniejsza. Oczy – czyste, odważne, rozmyślne, lśniące entuzjazmem i rozsądkiem. Usta, lica – ach, cały zarys twarzy i sylwetka były wzniosłe i zdecydowane. Był spokojny, niezłomny, samodzielny. Ja byłem zalękniony, przepełniony nerwowym drżeniem, bojący się każdego cienia. Gdy obecność się odwróciła, podążyłem za nią i przez całe dzień nie spuściłem jej z oka, poza chwilami, gdy znikała za jakimiś drzwiami, których obawy przestąpić mi nie pozwoliły. W takich miejscach oczekiwałem powrotu Obecności pełen niepokoju i trwogi, gdyż nie mogłem przestać podziwiać jej śmiałości (będącej podobną mnie, a jednak tak różną), odwiedzającej miejsca, w których strach nie pozwalał mi postawić mej własnej stopy.
Drugi dzień podobny był do pierwszego, powtórzeniem będąc poprzednika, i znów byłem zmuszony czekać na zewnątrz podczas wizyt Obecności w miejscach, które chętnie i ja bym odwiedził, gdybym odwagę niezbędną posiadał. To strach, wypędzający dusze z ciała człowieczego i zamieniający go w rzecz pogardy godną. Wiele razy próby rozprawienia się z nim podejmowałem, jednak słowa więzły mi w gardle, bełkotliwie. I tak dzień za dniem, jeden podobny drugiemu upływał, przez długi, długi czas, aż straciłem rachubę. Aczkolwiek, odkryłem wkrótce, że ciągłe przebywanie w pobliżu Obecności zaczęło wywierać na mnie wpływ. Wreszcie nocy jednej, gdym się ze snu zbudził pośród baryłek, postrzegłszy ja, odważyłem się przemówić, aczkolwiek z wyraźną nieśmiałością.
„Kim ty jest?” zapytałem niepewnie. Przerażony dźwiękiem swego głosu skoczyłem na równe nogi. Pytanie wydało się przyjemność sprawić memu towarzyszowi. Wrażenie odniosłem, jakoby mniej szyderstwa było w uśmiechu jego, gdy przemówił.
„Jam jest ten, który jest,” brzmiała odpowiedź. „Jestem tym, którym byłeś ty; jestem tym, kim znów być możesz. Czemu się trwożysz? Jestem tym, kim żeś sam był, a któregoś wygnał dla innego kompana. Jestem człowiekiem stworzonym na Boski obraz i podobieństwo, dawniej w ciało twe przyobleczonym. Kiedyś razem w nim mieszkaliśmy, nie w harmonii, gdyż osiągnąć jej nie sposób, nie w jedności także, gdyż to możliwym nie jest, lecz jak lokatorzy na wspólnym, rzadko spierającym się o prawo do całości. Wtedy słaby byłeś, lecz samolubnym i wymagającym się stałeś, aż dłużej już nie mogłem z tobą pozostać, a więc odszedłem. W każdym ludzkim ciele na ten świat przychodzącym żyje byt pozytywny i negatywny. Władze przejmuje ten z nich, który jest faworyzowany. Drugi zmuszony jest opuścić swe zamieszkanie, na czas jakiś lub na wieczność. Jam jest twym pozytywnym bytem, ty jesteś bytem negatywnym. Jam posiadł wszystkie rzeczy, ty nie masz niczego. To ciało, które razem zamieszkiwaliśmy, jest moje, lecz zostało splugawione i przebywać w nim nie będę. Oczyść je, a przejmiesz swą własność.”
„Dlaczego mnie prześladujesz?” zapytałem wtedy Obecność.
„To ty prześladujesz mnie, nie ja ciebie. Możesz istnieć beze mnie przez jakiś czas, lecz ścieżka twa w czeluść prowadzi, a na końcu jej – śmierć. Teraz, gdy koniec bliski, zastanawiasz się czy nie byłoby rozsądnie wysprzątać dom i zaprosić mnie bym wszedł. Usuń się, usuń z umysłu i z woli, oczyść je ze swojej obecności. Tylko pod tym warunkiem mogę kiedykolwiek zamieszkać w nich ponownie.”
„Umysł stracił swe siły”, zaskomliłem. „Wola jest słaba jak wierzbowa witka. Czy potrafisz je uzdrowić?”
„Słuchaj!” rzekła Obecność, nachyliwszy się nade mną, a ja rozpłaszczyłem się u jej stóp zlękniony.
„Dla pozytywnej części ludzkiej istoty wszystkie rzeczy są możliwe. Cały świat należy do niej, jest jej własnością. Niczego się nie lęka, nie drży przed niczym, nic jej nie powstrzymuje. Nie prosi o przywileje, lecz żąda ich. Włada, nie płaszczy się. Jej prośby są rozkazami. Wrogowie uciekają, gdy nadchodzi. Zrównuje góry z ziemią, wypełnia doliny i stąpa po równym gruncie, nigdy się nie potykając.”
Po tym znowu zasnąłem, a gdy się przebudziłem, wydało mi się żem w innym świecie się znalazł. Słońce lśniło, a do uszu mych trele ptasie docierały. Ciało me, wczoraj jeszcze drżące i niepewne, wypełniło się energią i wigorem. Gapiłem się na piramidę baryłek w zdumieniu, że przez cały czas tak długi za schronienie mi służyły, mgliście tego świadom, ze noc mą ostatnią pod ich sklepieniem spędziłem.
Przypomniałem sobie wydarzenia tej nocy i rozejrzałem się wokół szukając Obecności. Nie było jej widać, lecz wkrótce odkryłem ukrywający się w najdalszym kąta cieniu mego schronienia żałosną, nędzna, drżącą sylwetkę, o niekształtnym obliczu, zdeformowanym kształcie, niechlujną i rozczochraną. Chwiała się idąc, gdy zbliżyła się do mnie jak nędzarz, lecz ja zaśmiałem się głośno, litości nie mając. Jakimś trafem wiedziałem, ze była to negatywna część ludzkiej istoty, a pozytywna znajdowała się teraz we mnie, jakkolwiek nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy. Co więcej, śpieszno mi było odejść; nie miałem czasu na filozofię. Tak dużo było do zdziałania, tak wiele! Dziwne było, że jeszcze wczoraj taka myśl w głowie mi nie postała. Lecz wczoraj przepadło, a dzisiaj było za mną – dopiero się rozpoczynało.
Mym dawnym zwyczajem zwróciłem swe kroki w kierunku tawerny, gdzie posiłki spożywać w nawyku miałem. Skłoniłem się radośnie wchodząc i uśmiechnąłem pozdrowienia odwzajemnione widząc. Mężczyźni, którzy od miesięcy za nic mnie mięli, skłaniali się dworsko, gdym obok nich pasażem przechodził. Podszedłem do łaźni, a stamtąd do stołu gdzie siadano, po czym gdym obok szynku przechodził, zatrzymałem się na moment i rzekłem do właściciela:
„Zajmę dawny swój pokój, jeżeli przypadkiem jakowymś jest pusty. Jeżeli nie, innym się zadowolę do chwili, w której się zwolni.”
Wyszedłem i pośpieszyłem jak mogłem najchyżej do bednarza. Wielki wóz stał na podwórzu, a parobkowie szykowali fracht baryłki nań ładując. Nie zadawałem żadnych pytań, lecz chwyciwszy beczułki, toczyć jem począł ku parobkom na górze składu robiącym. Gdy skończyłem, wszedłem do wnętrza sklepu. Była tam nieużywana ława, co poznałem po stosie śmiecia na wierzchu. Zdjąwszy płaszcz szybko uwolniłem ją od ciężaru klamotów. W chwilę potem już siedziałem, stopę oparłszy na stolarskim ścisku, belki strugając.
Godzinę później wszedł dopracowani majster i zatrzymał się wpół kroku, zdumiony mym widokiem. Za mną spoczywał już stos spory belek ostruganych, gdyż natenczas świetnym byłem rzemieślnikiem. Nie było lepszego, lecz niestety!, wiek pozbawił mnie już biegłości. Odparłem na niezadane przez niego pytanie krótkimi, acz zrozumianymi słowy: „Wróciłem do pracy, sir.” Skinął głową i przeszedł dalej, doglądają pozostałych ludzi, aczkolwiek wkrótce zerknął na mnie spode łba. Tutaj kończy się szósta i ostatnia lekcja do pojęcia, pomimo że można by więcej jeszcze opowiadać, gdyż od momentu tego byłem człowiekiem sukcesu i wkrótce posiadłem kolejną stocznię i zdobyłem wszystkie dobra oferowane przez świat.
Modlę się, byś ty, który to czytasz, pod swą uwagę wziął napomnienia, co następują, gdyż na nich opera się słowo „sukces” i wszystkie jego znaczenia:
Wszelkie dobra, jakich możesz pragnąć, są twoje. Musisz jeno tylko wyciągnąć po nie rękę i wziąć je.
Naucz się, że świadomość władczej siły w tobie oznacza wzięcie w posiadanie wszystkich rzeczy, jakie posiąść można.
Nie żyw strachu żadnego rodzaju czy kształtu, gdyż strach jest pomocnikiem bytu negatywnego. Jeżeli posiadasz talent, wykorzystuj go. Gdy świat będzie czerpał z niego korzyść, takoż i ty będziesz.
Uczyń z pozytywnego bytu kompana na dzień i noc. Jeżeli do serca będziesz jego rady brał, nie możesz pobłądzić.
Pamiętaj, filozofia jest argumentami; świat, który jest twą własnością, jest nagromadzeniem faktów.
Idź zatem i zrób to, co w twym wnętrzu domaga się zrobienia. Nie wykonuj ruchów, które zwiodą cię z drogi. Nikogo nie proś o pozwolenie zrobienia tego.
Byt negatywny żąda względów; byt pozytywny udziela ich. Fortuna czeka na każdym kroku, który robisz; posiądź ją, skrępuj, uwięź, gdyż jest twoja. Należy do ciebie.
Zacznij od dzisiaj, na uwadze mając te napomnienia.
Wyciągnij rękę, uchwyć byt pozytywny, którego być może nigdy jeszcze nie miałeś okazji wykorzystać, może oprócz chwil zagrożenia. Życie to stan zagrożenia najbardziej śmiertelnego. Byt pozytywny jest w tej chwili przy tobie. Oczyść umysł, wzmocnij wolę, a zamieszka w nich. Czeka na Ciebie.
Rozpocznij dzisiaj. Wyrusz w tą nową wyprawę.
Zawsze bądź czujny. Gdy kontroluje cię jeden z bytów, drugi zawsze jest obok. Nie daj złu przystąpić, ani na moment.
Dzieło me zostało ukończone. Spisałem recepturę na „sukces”. Nie może zawieźć, jeżeli będziesz jej przestrzegać.
W miejscach, które trudno zrozumieć z mej winy, byt pozytywny czytelnika wypełni niedostatki, a na swoim Lepszym Ja składam odpowiedzialność obdarowania pokoleń, które dopiero nadejdą, sekretem wszystko ogarniającego dobra – sekretem bycia tym, czego potencjał nosisz w swym wnętrzu.
KONIEC

 
 
 

JoQUEST is celebrating it's first birthday and I am so excited about it. Since today, I can see myself exactly a year ago, and the long way I made since than.
 
I thought what to write for such a special ocasion and since in bithdays one usually get presents, I thought that this time I will give you, my dear readers, a present. My present for you today called "The Magic Story".
 
The Magic Story first made its appearance in 1900 in the original "Success Magazine"and created in immediate worldwide sensation. It is claimed that many who read or hear this story almost immediately begin to have good fortune so it is worth a few minutes of your time to find out if it works for you. The original  tale comes in two parts. Part 1 reveals how The Magic Story was found by a starving artist named Sturtevant and how everyone he told the story to was prospered by it. It seemed to change people's lives for the better, like magic. In this post I have enclosed for you only the second part, since it is the most important part of the whole tale.
 
I would like to thank you, my dear readers, for beeing with me throutght the last year and for the continues support, positive energy and helpful comments that I got from you.
 
I would also like to wish you, from the depth of my heart, peace and happiness and may you all benefit, in one way or another, from the power of "The Magic Story".
 
 

THE MAGIC STORY

 
In as much as I have evolved from my experience the one great secret of success for all worldly undertakings, I deem it wise, now that the number of my days is nearly counted, to give to the generations that are to follow me the benefit of whatsoever knowledge I possess.
 
I do not apologize for the manner of my expression, nor for the lack of literary merit, the latter being, I wot, its own apology. Tools much heavier than the pen have been my portion, and moreover, the weight of years has somewhat palsied the hand and brain; nevertheless, the fact I can tell, and what I deem the meat within the nut. What mattereth it, in what manner the shell be broken, so that the meat be obtained and rendered useful? I doubt not that I shall use, in the telling, expressions that have clung to my memory since childhood; for, when men attain the number of my years, happenings of youth are like to be clearer to their perceptions than are events of recent date; nor doth it matter much how a thought is expressed, if it be wholesome and helpful, and findeth the understanding. 
                        
Much have I wearied my brain anent the question, how best to describe this recipe for success that I have discovered, and it seemeth advisable to give it as it came to me; that is, if I relate somewhat of the story of my life, the directions for agglomerating the substances, and supplying the seasoning for the accomplishment of the dish, will plainly be perceived. Happen they may; and that men may be born generations after I am dust, who will live to bless me for the words I write.

* * *

My father, then, was a seafaring man who, early in life, forsook his vocation, and settled on a plantation in the colony of Virginia, where, some years thereafter, I was born, which event took place in the year 1642; and that was over a hundred years ago. Better for my father had it been, had he hearkened to the wise advice of my mother, that he remain in the calling of his education; but he would not have it so, and the good vessel he captained was bartered for the land I spoke of. Here beginneth the first lesson to be acquired: 
                       
Man should not be blinded to whatsoever merit exists in the opportunity which he hath in hand, remembering that a thousand promises for the future should weigh as naught against the possession of a single piece of silver.
                                                    
When I had achieved ten years, my mother's soul took flight, and two years thereafter my worthy father followed her. I, being their only begotten, was left alone; howbeit, there were friends who, for a time, cared for me; that is to say, they offered me a home beneath their roof - a thing which I took advantage of for the space of five months. From my father's estate there came to me naught; but, in the wisdom that came with increasing years, I convinced myself that his friend, under whose roof I lingered for some time, had defrauded him, and therefore me. 
                        
Of the time from the age of twelve and a half until I was three and twenty, I will make no recital here, since that time hath naught to do with this tale; but some time after, having in my possession the sum of sixteen guineas, ten, which I had saved from the fruits of my labor, I took ship to Boston town, where I began to work first as a cooper, and thereafter as a ship's carpenter, although always after the craft was docked; for the sea was not amongst my desires. 
                        
Fortune will sometimes smile upon an intended victim because of pure perversity of temper. Such was one of my experiences. I prospered, and at seven and twenty, owned the yard wherein, less than four years earlier, I had worked for hire. Fortune, howbeit, is a jade who must be coerced; she will not be coddled. Here beginneth the second lesson to be acquired: 
                        
Fortune is ever elusive, and can only be retained by force. Deal with her tenderly and she will forsake you for a stronger man. (In that, methinks, she is not unlike other women of my knowledge)
                                                    
About this time, Disaster (which is one of the heralds of broken spirits and lost resolve), paid me a visit. Fire ravaged my yards, leaving me nothing in its blackened paths but debts, which I had not the coin wherewith to defray. I labored with my acquaintances, seeking assistance for a new start, but the fire that had burned my competence, seemed also to have consumed their sympathies. So it happened, within a short time, that not only had I lost all, but I was hopelessly indebted to others; and for that they cast me into prison. 
                        
It is possible that I might have rallied from my losses but for this last indignity, which broke down my spirits so that I became utterly despondent. Upward of a year I was detained within the gaol; and, when I did come forth, it was not the same hopeful, happy man, content with his lot, and with confidence in the world and its people, who had entered there. 
                        
Life has many pathways, and of them by far the greater number lead downward. Some are precipitous, others are less abrupt; but ultimately, no matter at what inclination the angle may be fixed, they arrive at the same destination - failure. And here beginneth the third lesson:
                         
Failure exists only in the grave. Man, being alive, hath not yet failed; always he may turn about and ascend by the same path he descended by; and there may be one that is less abrupt (albeit longer of achievement) and more adaptable to his condition. 
                                                                               
When I came forth from prison, I was penniless. In all the world I possessed naught beyond the poor garments which covered me, and a walking stick which the turnkey had permitted me to retain, since it was worthless. Being a skilled workman, howbeit, I speedily found employment at good wages; but, having eaten of the fruit of worldly advantage, dissatisfaction possessed me. I became morose and sullen; whereat, to cheer my spirits, and for the sake of forgetting the losses I had sustained, I passed my evenings at the tavern. Not that I drank overmuch of liquor, except on occasion (for I have ever been somewhat abstemious), but that I could laugh and sing, and parry wit and badinage with my ne'er-do-well companions; and here might be included the fourth lesson: 
                        
Seek comrades among the industrious, for those who are idle will sap your energies from you.
                                                    
It was my pleasure at that time to relate, upon slight provocation, the tale of my disasters, and to rail against the men whom I deemed to have wronged me, because they had seen fit not to come to my aid. Moreover, I found childish delight in filching from my employer, each day, a few moments of the time for which he paid me. Such a thing is less honest than downright theft. 
                                                  
This habit continued and grew upon me until the day dawned which found me not only without employment, but also without character, which meant that I could not hope to find work with any other employer in Boston town. It was then that I regarded myself a failure. I can liken my condition at that time for naught more similar than that of a man who, descending the steep side of a mountain, loses his foothold. The farther he slides, the faster he goes. I have also heard this condition described by the word Ishmaelite, which I understand to be a man whose hand is against everybody, and who thinks that the hands of every other man are against him; and here beginneth the fifth lesson: 
                        
The Ishmaelite and the leper are the same, since both are abominations in the sight of man - albeit they differ much, in that the former may be restored to perfect health. The former is entirely the result of imagination; the latter has poison in his blood.
                                                    
I will not discourse at length upon the gradual degeneration of my energies. It is not meet ever to dwell much upon misfortunes (which saying is also worthy of remembrance). 
                        
It is enough if I add that the day came where I possessed naught wherewith to purchase food and raiment, and I found myself like unto a pauper, save at infrequent times when I could earn a few pence, or mayhap, a shilling. Steady employment I could not secure, so I became emaciated in body, and naught but skeleton in spirit. My condition, then, was deplorable; not so much for the body, be it said, as for the mental part of me, which was sick unto death. In my imagination I deemed myself ostracized by the whole world, for I had sunk very low indeed; and here beginneth the sixth and final lesson to be acquired, (which cannot be told in one sentence, nor in one paragraph, but must needs be adopted from the remainder of this tale).

* * *

Well do I remember my awakening, for it came in the night, when, in truth, I did awake from sleep. My bed was a pile of shavings in the rear of the cooper shop where once I had worked for hire; my roof was the pyramid of casks, underneath which I had established myself. The night was cold, and I was chilled, albeit, paradoxically, I had been dreaming of light and warmth and of the depletion of good things. You will say, when I relate the effect the vision had on me, that my mind was affected. So be it, for it is the hope that the minds of others might be likewise influenced which disposes me to undertake the labor of this writing. It was the dream which converted me to the belief - nay, to the knowledge - that I was possessed of two entities: and it was my own better self that afforded me the assistance for which I had pleaded in vain from my acquaintances.
 
I have heard this condition described by the word "double." Nevertheless, that word does not comprehend my meaning. A double, can be naught more than a double, neither half being possessed of individuality. But I will not philosophize, since philosophy is naught but a suit of garments for the decoration of a dummy figure. 
                        
Moreover, it was not the dream itself which affected me; it was the impression made by it, and the influence that it exerted over me, which accomplished my enfranchisement. In a word, then, I encouraged my other identity. After toiling through a tempest of snow and wind, I peered into a window and saw that other being. He was rosy with health; before him, on the hearth, blazed a fire of logs; there was a conscious power and force in his demeanor; he was phisically and mentally muscular. I rapped timidly upon the door, and he bade me enter. There was a not unkindly smile of derision in his eyes as he motioned me to a chair by the fire; but he uttered no word of welcome; and, when I had warmed myself, I went forth again into the tempest, burdened with the shame which the contrast between us had forced upon me. It was then that I awoke; and here cometh the strange part of my tale, for, when I did awake, I was not alone. There was a Presence with me; intangible to others, I discovered later, but real to me. 
                        
The Presence was in my likeness, yet it was strikingly unlike. The brow, not more lofty than my own, yet seemed more round and full; the eyes, clear, direct, and filled with purpose, glowed with enthusiasm and resolution; the lips, chin - ay, the whole contour of face and figure was dominant and determined. He was calm, steadfast, and self-reliant; I was cowering, filled with nervous trembling, and fearsome of intangible shadows. When the Presence turned away, I followed, and throughout the day I never lost sight of it, save when it disappeared for a time beyond some doorway where I dared not enter; at such places, I awaited its return with trepidation and awe, for I could not help wondering at the temerity of the Presence (so like myself, and yet so unlike) in daring to enter where my own feet feared to tread. 
                        
It seemed also as if purposely, I was led to the place and to the men where, and before whom I most dreaded to appear; to offices where once I had transacted business; to men with whom I had financial dealings. Throughout the day I pursued the Presence, and at evening saw it disappear beyond the portals of a hostelry famous for its cheer and good living. I sought the pyramid of casks and shavings.
Not again in my dreams that night did I encounter the Better Self (for that is what I have named it), albeit, when, perchance, I awakened from slumber, it was near to me, ever wearing that calm smile of kindly derision which could not be mistaken for pity, nor for condolence in any form. The contempt of it stung me sorely. 
                        
The second day was not unlike the first, being a repetition of its forerunner, and I was again doomed to wait outside during the visits which the Presence paid to places where I fain would have gone had I possessed the requisite courage. It is fear which deporteth a man's soul from his body and rendereth it a thing to be despised. Many a time I essayed to address it but enunciation rattled in my throat, unintelligible; and the day closed like its predecessor. This happened many days, one following another, until I ceased to count them; albeit, I discovered that constant association with the Presence was producing an effect on me; and one night when I awoke among the casks and discerned that he was present, I made bold to speak, albeit with marked timidity. 
                        
"Who are you?" I ventured to ask; and I was startled into an upright posture by the sound of my own voice; and the question seemed to give pleasure to my companion, so that I fancied there was less of derision in his smile when he responded. 
                        
"I am that I am," was the reply. "I am he who you have been; I am he who you may be again; wherefore do you hesitate? I am he who you were, and whom you have cast out for other company. I am the man made in the image of God, who once possessed your body. Once we dwelt within it together, not in harmony, for that can never be, nor yet in unity, for that is impossible, but as tenants in common who rarely fought for full possession. Then, you were a puny thing, but you became selfish and exacting until I could no longer abide with you, therefore I stepped out. There is a plus-entity and minus-entity in every human body that is born into the world. Whichever one of these is favored by the flesh becomes dominant; then is the other inclined to abandon its habitation, temporarily or for all time. I am the plus-entity of yourself; you are the minus-entity. I own all things; you possess naught. That body which we both inhabited is mine, but it is unclean, and I will not dwell within it. Cleanse it, and I will take possession." 
                        
"Why do you pursue me?" I next asked of the Presence.
 
"You have pursued me, not I you. You can exist without me for a time, but your path leads downward, and the end is death. Now that you approach the end, you debate if it be not politic that you should cleanse your house and invite me to enter. Step aside, from the brain and the will; cleanse them of your presence; only on that condition will I ever occupy them again." 
                                                  
"The brain has lost its power," I faltered. "The will is a weak thing, now; can you repair them?"
 
"Listen!" said the Presence, and he towered over me while I cowered abjectly at his feet. 
                        
"To the plus-entity of a man, all things are possible. The world belongs to him, - is his estate. He fears naught, dreads naught, stops at naught; he asks no privileges, but demands them; he dominates, and cannot cringe; his requests are orders; opposition flees at his approach; he levels mountains, fills in vales, and travels on an even plane where stumbling is unknown." 
                                                  
Thereafter, I slept again, and, when I awoke, I seemed to be in a different world. The sun was shining and I was conscious that birds twittered above my head. My body, yesterday trembling and uncertain, had become vigorous and filled with energy. I gazed upon the pyramid of casks in amazement that I had so long made use of it for an abiding place, and I was wonderingly conscious that I had passed my last night beneath its shelter. 
                        
The events of the night recurred to me, and I looked about me for the Presence. It was not visible, but anon I discovered, cowering in a far corner of my resting place, a puny abject shuddering figure, distorted of visage, deformed of shape, disheveled and unkempt of appearance. It tottered as it walked, for it approached me piteously; but I laughed aloud, mercilessly. Perchance I knew then that it was the minus-entity, and that the plus-entity was within me; albeit I did not then realize it. Moreover, I was in haste to get away; I had no time for philosophy. There was much for me to do - much; strange it was that I had not thought of that yesterday. But yesterday was gone - today was with me - it had just begun. 
                        
As had once been my daily habit, I turned my steps in the direction of the tavern, where formerly I had partaken of my meals. I nodded cheerily as I entered, and smiled in recognition of returned salutations. Men who had ignored me for months bowed graciously when I passed them on the thoroughfare. I went to the washroom, and from there to the breakfast table; afterwards, when I passed the taproom, I paused a moment and said to the landlord: 
                        
"I will occupy the same room that I formerly used, if perchance, you have it at disposal. If not, another will do as well, until I can obtain it." 
                        
Then I went out and hurried with all haste to the cooperage. There was a huge wain in the yard, and men were loading it with casks for shipment. I asked no questions, but, seizing barrels, began hurling them to the men who worked atop of the load. When this was finished, I entered the shop. There was a vacant bench; I recognized its disuse by the litter on its top. It was the same at which I had once worked. Stripping off my coat, I soon cleared it of impedimenta. In a moment more I was seated, with my foot on the vice-lever, shaving staves. 
                        
It was an hour later when the master workman entered the room, and he paused in surprise at sight of me; already there was a goodly pile of neatly shaven staves beside me, for in those days I was an excellent workman; there was none better, but, alas! now, age hath deprived me of my skill. I replied to his unasked question with the brief, but comprehensive sentence: "I have returned to work, sir." He nodded his head and passed on, viewing the work of other men, albeit anon he glanced askance in my direction. Here endeth the sixth and last lesson to be acquired, although there is more to be said, since from that moment I was a successful man, and ere long possessed another shipyard, and had acquired a full competence of worldly goods. 
                                                  
I pray you who read, heed well the following admonitions, since upon them depend the word "success" and all that it implies: 
                                                  
Whatsoever you desire of good is yours. You have but to stretch forth your hand and take it.
                                                    
Learn that the consciousness of dominant power within you is the possession of all things attainable.
Have no fear of any sort or shape, for fear is an adjunct of the minus-entity. If you have skill, apply it; the world must profit by it, and therefore, you. 
                        
Make a daily and nightly companion of your plus-entity; if you heed its advice, you cannot go wrong.
Remember, philosophy is an argument; the world, which is your property, is an accumulation of facts.
 
Go therefore, and do that which is within you to do; take no heed of gestures which would beckon you aside; ask of no man permission to perform
                        
The minus-entity requests favors; the plus-entity grants them. Fortune waits upon every footstep you take; seize her, bind her, hold her, for she is yours; she belongs to you. 
                        
Start out now, with these admonitions in your mind.
 
Stretch out your hand, and grasp the plus, which, maybe, you have never made use of, save in great emergencies. Life is an emergency most grave. Your plus-entity is beside you now; cleanse your brain, and strengthen your will. It will take possession. It waits upon you. 
                        
Start tonight; start now upon this new journey.
                                                    
Be always on your guard. Whichever entity controls you, the other hovers at your side; beware lest the evil enter, even for a moment. 
                        
My task is done. I have written the recipe for "success." If followed, it cannot fail.
 
Wherein I may not be entirely comprehended, the plus-entity of whosoever reads will supply the deficiency; and upon that Better Self of mine, I place the burden of imparting to generations that are to come, the secret of this all-pervading good - the secret of being what you have it within you to be.
 
THE END

czwartek, 16 stycznia 2014

Zacznij tam gdzie jesteś, użyj tego co masz, zrób co możesz! / Start where you are, use what you have, do what you can!

Taka nasza ludzka natura, że lubimy zwlekać, odkładać na potem, czekać na lepszy czas. Psycholodzy z moich "ulubionych" uniwersytetów w USA nazwali nawet to zjawisko "prokrestynacją" z ang. procrastination. Zwlekamy bo nie czujemy się dostatecznie dobrzy, myślimy że wciąż czegoś nam brakuje, że nie mamy odpowiedniego sprzętu, umiejętności. Regularnie zatem więc wysyłamy się na kolejne kursy, warsztaty doszkalające, zakupujemy kolejne narzędzie, bo przecież to co mamy obecnie nam nie wystarczy, potrzebujemy czegoś nowocześniejszego i tak dalej i tak dalej. Oczywiście, kiedy potrzebujemy to potrzebujemy i nie ma tu z czym dyskutować. Jednak gdyby tak się przyjrzeć całości sytuacji w jakiej jesteśmy to często jest tak, że tak naprawdę mamy juz wszystko. Nie pozostaje nic innego jak... zacząć tego używać.
Ktoś kiedyś powiedział: zacznij tam gdzie jesteś, użyj tego co masz, zrób co możesz w danej chwili. A więc co chcesz robić, co jest twoim obecnym marzeniem? Chcesz coś stworzyć, gdzieś pojechać, założyć własną firmę, robić zdjęcia, malować? Co chesz robić? A teraz zobacz co już masz, rozejrzyj się, jak trzeba zrób listę aby lepiej zobrazować swoje zasoby. Nie narzekaj. Jak już wiesz co chcesz i co masz obecnie do dyspozycji zastanów się co z tym możesz zrobić TERAZ. Rozpocznij i obserwuj gdzie Cię to zaprowadzi. 
 
Zabawne, że mój pierwszy post na tym blogu zakończyłam właśnie tym cytatem z Fausta J.W.Goethego. Jak zaczynałam prowadzić tego bloga wzięłam chęci do zrobienia tego i moje na tamtą chwilę jako takie umiejętności działania w Internecie. Zaczęłam i Ciebie też zachęcam :)

"Zanim się czemuś oddasz, zawsze jest wahanie
Szansa by się wycofać

Zawsze nieudolność.

Przy każdej inicjatywie i akcie tworzenia

Jest jedna elementarna prawda,

Której nieświadomość zabija niepotrzebne idee.

I niezliczone plany:

Że kiedy całkowicie się czemuś poświęcisz,

Opatrzność też wykona swój ruch.

Wszystko się wtedy zdarzy, aby Ci pomóc,Co inaczej nigdy by się nie zdarzyło.

Z decyzji wypływa cały strumień zdarzeń,

Przynosząc z korzyścią dla Ciebie najrozmaitsze

Wypadki, spotkania i rzeczy,

O których nikt by nie śnił, że mu się przydarzą.

Cokolwiek robisz lub marzysz, ze możesz to zrobić

- zacznij tylko.

W zdecydowaniu drzemie geniusz, siła i magia

Zacznij teraz."
.........................................................................................................................................
 
We like to put something off until later, wait for a better time. I think this is our human nature. Psychologist of my "favorites" Universities in the U.S. even called this phenomenon “procrastination”. We decide to wait because we do not feel good enough, we think that we are missing something; we do not have the proper equipment, tools, skills. So, what we do, we just regularly participate to another courses, workshops, we buy another one tool, because what we have right now is not enough. We need something more modern, better and so on... Trap! Of course, sometimes we just need something and it is no negotiable. But if we will look at the whole situation, we can observe that actually we have everything needed already. There is nothing else like... just start to use it.
Someone once said: start where you are, use what you have, do what you can at the moment. The question is: what do you want to do, what is your dream right now? Do you want to create something, go somewhere, start your own business, take pictures, paint? What do you want to do? And now, look what you have, if you feel like make a list to better visualize your resources. Do not complain. When you already know what you want and what you currently have available than you have to think about what you can do RIGHT NOW. Just start and follow your actions.

This is funny, I just realized  that my first post on this blog included quote from JW Goethe 's Faust . When I started wrote this blog I took my desire to do this and my ability to create webpage. I just started and I encourage you :)

"Before you give up something, there is always hesitation
The chance to back out
Always incompetence.
For each initiative, and the act of creation
There is one elementary truth,
Ignorance which kills the unwanted ideas.
And countless plans:
That when something totally consecrate ,
Providence also make a move .
Everything will then happen to help you, what otherwise would never have happened.
With the decision comes the whole stream of events,
Bringing you the benefit of all sorts
Events, meetings and things ,
About which no one would have dreamed that happens to him .
Whatever you do or dream that you can do
- Just start.
In deciding dormant genius, power and magic
Just start right now. "

 

 

 
 

sobota, 11 stycznia 2014

Czy pozwalamy sobie na nic nierobienie? Do you allow yourself to doing nothing?

Obecny powszechny standard życia jest zdecydowanie zdominowany przez energię działania. Dochodzi często wręcz do tego, że głupio nam się przyznać samym przed sobą, że nie mamy żadnych planów na dzisiejszy wieczór czy też i cały dzień. Ostatnio podczas rozmowy telefonicznej zostałam zapytana: co robisz? Pierwsza reakcja: szukanie odpowiedzi wśród czasowników takich jak: czytam, maluję, rzeźbię, tańczę, projektuję, umówiłam się na spotkanie. Po chwili jednak uzmysłowiłam sobie, że nie, tym razem nic z tych rzeczy się nie dzieje. "Tak właściwie, to robię NIC". Uśmiechnęłam się do siebie udzielając odpowiedzi, która chyba najbardziej zaskoczyła mnie a nie moją rozmówczynie. Nic nie robię. Ale fajnie. Co za spokój temu towarzyszący.
Usiąść samemu ze sobą na kanapie, fotelu, czy też położyć się na łóżku i BYĆ. Spędzić czas w swoim towarzystwie. Znam takich którzy te towarzystwo nazywają DOBOROWYM :).
Czy musimy cały czas coś robić? Może tak może nie.
Na codzień, w każdej chwili pochłaniamy mnóstwo informacji, bardziej lub mniej przydatnych. Wiele z nich ma także destrukcyjny wpływ na nasze samopoczucie. To my wybieramy czym się karmimy. Czytamy książki, oglądamy filmy, uczestniczymy w spotkaniach. Wszystko to służyć ma nam do poznania samego siebie, do inspiracji czy finalnie do wzrostu. Czy wśród natłoku tych wszystkich impulsów jest choć odrobina wolnej przestrzeni? Czy umiemy wyciszyć umysł, "odsunąć na bok myśli" i znaleźć pustkę - przestrzeń. To w niej jest inspiracja.
 
Jedna z przypowieści buddyjskich mówi o mnichu i uczniu, który pragnął zrozumieć sens ciszy. Siedzieli oni nad jeziorem, gdy mnich wziął do ręki kij i zmącił nim wodę.
- Przejrzyj się w niej - powiedział mnich do ucznia
- Ale nic nie widzę.
Odczekali chwilę, woda się uspokoiła.
- Spróbuj teraz.
- Widzę siebie! - wykrzyknął uczeń.
- Im tafla wody jest bardziej spokojna, tym bardziej wyrazisty obraz odbija.
 
Zobacz siebie - w ciszy umysłu.
 
 
 
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Nowadays standard of living is definitely dominated by energy of the action. Quite often we have this not comfortable feeling to admit to ourselves that we do not have any plans for tonight or even for all day. Recently, during phone call I was asked by my friend: what are you doing? My first reaction was: I started to looking for right answers among verbs such as I am reading, painting, sculpting, dancing,  I design something, I arranged a meeting. But then I realized that this time none of these things it is going to happened. „Actually, I'm doing NOTHING."  I smiled to myself when I replying. I think that the answer surprised me more than my friend. Do not do anything. This is really coll. What a calmness I can feel.

Sit down with yourself on the couch, chair or lie down on the bed and just feel the feeling of BEING. Just spend the time in your own company.
I know those who call the company WONDERFUL :).

Do we have to do something all the time?
Maybe yes, maybe not.

Every moment we consume plenty of information, more or less useful. Many of them also have a destroying impact on our well-being. That's our choice what we put to our mind, what we eating. We are reading books, watching movies, participating in meetings. All those actions serve us to know ourselves, to inspiration and finally to growth. One question: is a bit of free space among the multitude of all these impulses? Do you know how to calm the mind, how to "put aside thoughts" and find emptiness - the space.
There is the inspiration.

One of the Buddhist parable is about monk and adept, who wished to understand meaning of the silence.
They were sitting by the lake. A monk picked up a stick and disturbed the water.

- Look at yourself. - Monk said to the adept.
- But I cannot see anything.
They waited a moment, the water in the lake calmed down.
- Try now. – Monk said.
- I see myself!  - Shouted excited adept.
- When the surface of water is more calm, the more expressive image is reflected.

See yourself - in the silence of the mind.

niedziela, 5 stycznia 2014

"Jedyną stałą w życiu jest zmiana"

Zmiana jest nieuniknionym elementem we wszechświecie. Cały świat się zmienia nieustannie nie pytając nas o pozwolenie. Pogoda się zmienia, obserwujemy zmienność pór roku, rodzące się do życia rośliny, pełen rozkwit życia, opadające liście które po chwili leżą pokryte grubą warstwa śniegu. Wszystko się zmienia. Również my, z małego dzieciątka nie umiejącego mówić, chodzić stopniowo przemieniamy się w ciekawe życia dziecko, zbuntowanego nastolatka by stać się w pełni rozwiniętym dorosłym którego ciało z wiekiem powoli zaczyna się marszczyć aby finalnie powrócić do miejsca skąd przyszedł. Tak już jest, taki jest cykl życia. Zmianie ulegają również nasze zmysły, smaki, odczuwanie, potrzeby. Zmianie ulega również nasz Duch. Duch, który zawsze będzie dążyć do wzrostu, gdyż taka jest jego natura. Zmieniamy się, nieustannie.
Czasami bywa tak, że z jakiś względów przyspieszamy te zmiany. Dzieje się tak, gdy świadomie wybieramy dla siebie swego rodzaju inicjację. Inicjacja to duże słowo, chodzi o to, że czasami czujemy potrzebę "przyspieszenia" naszego wzrostu i gdy ta decyzja spotka się z dostateczna odwagą i zaufaniem do zmian - dzieją się cuda. Postanawiamy zostawić "stare" i... znajdujemy się w nowym świecie. Nieznana przestrzeń, nowi ludzie, nowe smaki, nowe sytuacje, nowa kultura, nowe rośliny, drzewa, kwiaty. Nieznany obszar a my zdecydowaliśmy się tu być, zatem jak dzieci zaczynamy się go uczyć. Każdy dzień jest inny, nic nie jest takie samo, jesteśmy przytomni cały czas. Wszystko to odbija się na nas powodując zmiany. Zmiany myślenia, postrzegania, widzimy co jest dla nas na prawdę ważne, co jest prawdziwe a co tylko przysłania nam prawdę. Codziennie bodźcowani nowymi wrażeniami ulegamy przemianie. Każdy na swój niepowtarzalny sposób. Ale zmieniamy się wszyscy.
 
Sama zmiana nie jest tak trudna, jak powrót zmienionym do poprzedniego otoczenia i zmierzenia się z brakiem zrozumienia i chęci akceptacji dla naszych zmian.