czwartek, 28 marca 2013

Jak trwałe jest nasze ciało



Okazało się, że ten pięknie zdobiony budynek, który widzę z okna swojego pokoju to krematorium. Wczoraj odbył się tu pogrzeb a raczej kremacja ciała jednego mężczyzny. Większą część uroczystości oglądałam ze swojego okna i widziałam wszystko. Na początku kobiety przyozdabiają kwiatami i innymi dekoracjami miejsce, gdzie będzie wystawione ciało. Następnie w pięknie udekorowanej lodówce przywożone jest ciało. Ciało przechowywane jest w przewoźnej lodówce czasem nawet kilkanaście dni. Odbywa się w tym czasie szereg różnych rytuałów pomagających duchowi wyjść harmonijnie z ciała i przejść do nowej rzeczywistości. Zaczynają gromadzić się ludzie: rodzina, przyjaciele, znajomi, nieznajomi, mnisi. Część z nich ubrana jest na czarno ale nie wszyscy. Prowadzący ceremonię wygłasza mowę a następnie mnisi po kolei podchodzą i składają kwiaty lotosu oraz błogosławią ciało. Po mnichach przychodzi czas na resztę gości. Wszyscy z kwiatem lotosu w ręce podchodzą i składają go na złoto czarnej lodówce. Gdy czas pożegnań się kończy następuje otwarcie lodówki i wyjęcie trumny z ciałem. W kolejnym kroku otwierana jest trumna. Do ciała podchodzą mnisi oraz rodzina. Każdy otrzymuje buteleczkę olejku, którym polewa ciało. Teraz ciało jest już w pełni przygotowane do kremacji. Kilku mężczyzn wyciąga ciało i układa je na specjalnej półce, którą następnie wsuwa się do pieca kremacyjnego. Zastanowiło mnie bardzo, że sam czas palenia już nie jest dla innych tak istotny. Większość się śmieje, rozpoczyna się sprzątanie stołów, krzeseł, zaczynają się rozmowy. Generalnie następuje szybka zmiana fokusu. Po krótkiej chwili widzę wydobywający się z długiego komina całkiem miło pachnący dym. Wow, to było mocne doświadczenie. Było ciało -nie ma ciała.
Miałam okazje przyjrzeć się z bliska ceremonii, która według wierzeń buddystów, jest częścią życia. Uważają oni że nikt nigdy nie umiera a jedynie zmienia stan istnienia, pozbywa się „opakowania”. Buddyści starają się troszczyć o swoje ciała jednak w trochę inny sposób niż ludzie zachodu. Troszczą się o jego zdrowie, o to aby dostarczać mu zbalansowane pożywienie i aby ogólnie było w dobrej kondycji. Zdecydowanie większą część życia poświęcają umysłowi i pracy nad jego czystością. To właśnie umysł - duch jest wieczny. Ciało mamy wypożyczone tylko na chwilę, na kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt, czasem kilkaset lat. Jest ono poniekąd formą zewnętrzną a buddyści całe życie poświęcają na wejściu do wewnątrz, do centrum, do właściwego istnienia.
Temat śmierci w moim życiu zawsze był niejako pomijany, trochę zamiatałam go pod dywan nie chcąc o nim rozmyślać. Zwyczajnie się bałam. Teraz, mam taki stan, że nie potrzebuję zanadto o niej rozmyślać, jednak przez to, że miejsce kremacji jest w odległości 20 metrów od mojego pokoju temat stał się bliższy. Już nie tak straszny, raczej naturalny. Po raz kolejny widzę, że im bardziej spycham na bok jakiś temat, tym bardziej się go obawiam, tym bardziej „straszny” się staje. Niemalże urasta on do rangi tabu. Zapytaj kogoś czy chciałby być skremowany czy pochowany a niemalże zawsze otrzymasz odpowiedź: przestań, co to za pytanie, nie zadawaj mi takich pytań. O to się nie pyta…
Niesamowite doświadczenie. Dym się unosił jeszcze dłuższą chwilę po czym wszyscy wrócili do swoich zajęć. Ja stałam jeszcze chwilę w swoim oknie i odniosłam wrażenie, że tak naprawdę to nic się nie zmieniło.

Jak wygląda twoja relacja ze śmiercią? Jak rozumiesz śmierć? Jakie emocje odczuwasz gdy ten temat się pojawia?

kremacja
Lodówka, w której przechowywane jest ciało przed kremacją



Kaplica - krematorium




Mnisi idący pobłogosławić ciało przed kremacją



Rodzina, przyjaciele, znajomi i nieznajomi - wszyscy podchodzą pożegnać się z ciałem

poniedziałek, 25 marca 2013

Nasza dziecinność czyli jak bardzo "dorośli" jesteśmy



Uwielbiam dzieci. Pamiętam, że od zawsze je kochałam. Wszystkie traktuję jak swoje – to zabawne, ale naprawdę tak to czuję. Dobrze się odnajduję w ich towarzystwie. Myślę, że możliwość przebywania z dziećmi jest niesamowicie cennym doświadczeniem. Tu, w Tajlandii odkryłam, że tak naprawdę to chyba najbardziej lubię fotografować dzieci. Niemalże z każdego miejsca w którym byłam mam fotografie dzieci. Uwielbiam ich beztroskę, ich czystość, naturalność w wyrażaniu się, ich zachwyt nad każdym najmniejszym kamyczkiem czy znalezionym szkiełkiem, ich spojrzenie mówiące jak bardzo jest to dla nich nowe. Rzadko można od dziecka usłyszeć że „coś już zna”. Zawsze jest więcej, zawsze jest coś pod spodem. Tak naprawdę nigdy niczego i nikogo nie znamy. Każda chwila wywraca rzeczywistość do góry nogami i następna jest już całkiem inna. Dzieci mają też tą niesamowitą umiejętność przebywania w tu i teraz. To właśnie pokazują mi dzieci gdy z nimi przebywam. Lubią też, aby traktować je jak partnerów równych sobie. Mam siostrzeńca Patryka, ma osiem lat. Już od chwili narodzin rozmawiałam z nim na wszystkie tematy. Początkowy okres był okresem słuchania i wpatrywania się we mnie gdy mu o tym mówiłam. Każdy następny rok przynosił mi coraz więcej odpowiedzi które impulsywnie wypływały z jego ust a raczej z czystości widzenia tematu. Był i jest moim coachem. Zawsze zada mi takie pytanie, na które nie mam od razu odpowiedzi. To piękne, że dostarcza mi tematów do kontemplacji. Bardzo go kocham. Lubię słuchać dzieci, lubię ich pytania, lubię znajdować nową odpowiedź na to samo pytanie.  Pamiętam też, że kiedyś wiele czytałam o radości, jak ją odkryć, jak przeżywać. Zawsze coś mi nie pasowało – jak można nauczyć się radości z książki. I wtedy, pamiętam że byliśmy z przyjaciółmi i ich dziećmi nad morzem bałtyckim, jeden czteroletni chłopczyk, syn mojej przyjaciółki, podbiegł do mnie złapał za rękę i pociągnął za sobą. Biegliśmy po słońce brzegiem morza, fale obmywały nam stopy a on tak się śmiał że miałam wrażenie że poza radością to już nic nie istnieje. Zaczęłam robić to samo. I wtedy zrozumiałam – nie ucz się konceptu – złap dziecko za rękę i pobiegnij z nim, ono pokaże Ci jak to robić.
Kiedyś ktoś nazwał mnie infantylną. Pamiętam że to stwierdzenie bolało, bo czułam się głupiutka, nieodpowiedzialna itp. Z czasem zrozumiałam, że to moja siła, że ja jestem dzieckiem. Długo nie rozumiałam też konceptu obudzenia w sobie wewnętrznego dziecka. To jest mnie dwie? Pomyślałam. Jestem ja i śpiące dziecko? Nie rozumiałam. Przed wyjazdem usłyszałam od mojej przyjaciółki – bo ty jesteś w całości dzieckiem, więc nie dziw się że nie możesz go zrozumieć. Musiałam też obiecać mojemu australijskiemu aniołowi, że nigdy nie przestanę nim być.
Dzieci – mają nam tyle do przekazania, w końcu dopiero co wyszły ze źródła. Czy my ich słuchamy? Czy jesteśmy już tak okopani w swoich mądrościach, że nudzą nas dziecięce prawdy a przez to nie zwracamy na nie uwagi i bagatelizujemy je. Usłysz co ma ci do powiedzenia twój syn, córka, siostrzeniec, bratanek, czy dziecko sąsiada. Usłysz między słowami, co do Ciebie mówi. I zastanów się nad tym, choćby przez chwilę. Już będziesz dalej.
Robiąc zdjęcia dzieciom staram się nawiązać z nimi kontakt. Niektóre pokazują całe spektrum różnorakich min. Nieźle się z nimi ubawiłam robiąc te zdjęcia :)

















Ja z moim cudowny siostrzeńcem Patrykiem


sobota, 23 marca 2013

Po co sprzątamy?



To ciekawe, że zaraz po obudzeniu pomyślałam sobie, że trzeba umyć schody. Miejsce, w którym mieszkamy my, wolontariusze składa się z parteru oraz dwóch pięter. Zarówno parter jak i pierwsze piętro stanowią świątynie medytacyjne ostatnie piętro jest do naszego użytku. Przed wejściem należy zdjąć buty i śmigamy tu sobie na boso. Po medytacji i śniadaniu postanowiłam złapać za mopa i umyć całe schody wraz z jedną z sal medytacyjnych. Tak mi przyszło, taka potrzeba wewnętrzna J. Nalałam wody do miski wzięłam mopa i rozpoczęłam wielkie mycie kilkudziesięciu schodów. Aż tu nagle, podczas mojego mycia, wszyscy jak na komendę zaczęli wchodzić i schodzić po schodach, a tu się wrócą, a tu czegoś zapomnieli. Wszystko by było ok. gdyby nie zostawiali na pięknie wymytych kafelkach czarnych odcisków stóp. Śmiałam się, że odrabiam właśnie lekcję: nic nie jest trwałe, pokory, wszystko przemija. Aż tu nagle jedna dziewczyna mówi mi prawdę objawioną: „celem zmywania naczyń jest zmywanie naczyń”. Wow! co za odkrycie. Robienie danej rzeczy dla samego faktu jej robienia. Czy to nie piękne? Układając mozaikę w ogrodzie codziennie obserwuję mnichów którzy zamiatają liście. Robi to każdy mnich codziennie. Skrupulatnie aczkolwiek energicznie włada mopem by na konie wszystkie zmiecione liście zebrać do specjalnego pojemnika. Gdy tak na nich patrzyłam myślałam sobie: pewnie zamiatanie jest rodzajem medytacji i swoistego rodzaju codziennym oczyszczaniem umysłu z nadmiaru myśli. Taki koncept wymyśliłam czy zasłyszałam – już nie pamiętam. A tu się okazuje, że zamiata się po to aby zamiatać bo po prostu pospadały liście z drzew. Niesamowite jakie koncepty możemy przypisywać danym czynnościom. Myjesz, bo jest brudne. Prasujesz, bo jest pogniecione. To taka ewolucja mojego myślenia J. Oczywiście zostawiam ten temat otwarty. Wczoraj na drabinie rozmawiałam o procesie szukania i odkrywania prawdy, jak on wygląda. Że najpierw trzeba zacząć od pierwszej klasy i stworzyć tak zwany pierwszy stopień rozumienia rzeczywistości, aby po jakimś czasie go porzucić czy też wzmocnić. Ale od czegoś trzeba zacząć, od pierwszego pytania, od pierwszej myśli. Umyłam zatem całe schody bo były brudne, wymyłam mopa i miskę i wróciłam do mojej mozaiki w ogrodzie. Budda już gotowy – teraz robię ciemnozielone tło :).

Przypomniał mi się cytat z filmu Jasminum:
- Po co skaczesz? 
- Żeby skakać.

Sala medytacyjna na pierwszym piętrze - też ją umyłam :)

Lustrzany Budda - wciąż w trakcie powstawania



czwartek, 21 marca 2013

Na który miejscu dla siebie jesteś



Jedną z praktyk medytacyjnych, które ćwiczymy podczas codziennych porannych sesji jest medytacja polegająca na wysyłaniu bezwarunkowej miłości prosto z własnego serca do: bliskiej Ci osoby, kogoś neutralnego dla ciebie, takiego do którego nie żywisz ani pozytywnych odczuć ani negatywnych, następnie do osoby, której nie darzysz specjalnie ciepłym uczuciem a wręcz jej nie lubisz. Na koniec bezwarunkową miłość posyłasz sobie samemu. Oryginalna medytacja miała odwrotną kolejność – zaczynało się od wysyłania miłości sobie samemu. Pewnego razu Dalajlama przyjechał do Europy na cykl wykładów. Podczas spotkań z ludźmi uczył ich jak wygląda medytacja wysyłania bezwarunkowej miłości. Powiedział im: to może na początek zaczniemy od najłatwiejszego kroku – zacznijcie wysyłać bezwarunkową miłość do siebie. Na sali zapanował szum w końcu jedna osoba podniosłą rękę mówiąc że dla niej to wcale nie jest najłatwiejsze. Dalajlama lekko zdziwiony zapytał osób na Sali: kto jeszcze ma taki problem? Cała sala podniosła ręce… Dalajlama siedział w wielkim zdumieniu i nie mógł uwierzyć, że można mieć z tym problem, aby kochać siebie samego. Powiedział, że na wschodzie ten temat nie istnieje. Okazało się, że jest wielka różnica pomiędzy ludźmi wschodu i zachodu. Zastanawiałam się nad tym wczoraj i doszłam do wniosku, że nie chcę generalizować ani też dzielić ludzi na wschód czy zachód. Wiem też, że w moim otoczeniu było i jest mnóstwo ludzi mających temat z kochaniem się bezwarunkowo – na czele ze mną. Kiedyś podczas jednego z poziomów treningu MA-URI „uczono” nas jak się kochać, a nie było to łatwe. Mamy tyle oczekiwań względem siebie, nasze szafy są wypchane zestawami biczy i pejczów których tak ochoczo używamy, gdy nasze zachowanie w rezultacie nie spełniło naszych oczekiwań. Używamy stwierdzeń: ale byłam głupia, ale ze mnie idiotka, kretynka, po prostu chodząca beznadzieja. Nic nie umiem, nic nie potrafię i w ogóle do niczego się nie nadaję. Wow, ale ładunek energetyczny!!! Wystarczy na wysłanie rakiety w kosmos. Pytanie tylko co my z tego mamy, że tak się krytykujemy. Po co to robię? Komu i do czego to służy?
Siedzimy codziennie od 4:30 i ślemy miłość. Nadziwić się nie mogę, jak z każdym dniem coraz bardziej czekam na ten ostatni krok… :).
Kocham Się!


Kiedy ostatnio się przytulałeś, siebie samego?

niedziela, 17 marca 2013

Gotowanie dla grupy i nasze oczekiwania



Czasami przychodzi taki dzień, że musisz coś ugotować. Do tej pory obsługiwały nas cudowne tajskie kucharki, gotujące dla społeczności klasztornej jednak z różnych względów przyszedł czas na wolontariuszy. Ochotników brak. Na pytanie, kto mógłby zrobić zakupy dla grupy i ugotować obiad niemalże wszyscy spuścili głowę. Tak jak w szkole gdy nauczycielka zadaje pytanie i szuka adresata. Poproszono nas jednak abyśmy wyznaczyli po dwie osoby każdego dnia które będą odpowiedzialne za gotowanie :). Podszedł do mnie Patrick, czterdziestoparoletni anglik, pytając czy jestem dobrym kucharzem. Znowu bez wątpienia niemalże wykrzyczałam – tak, ja nim jestem! Stwierdził, że to super, że on nie umie nic ale może mi pomagać. Bardzo lubię Patricka. Przeprowadzamy codziennie mnóstwo odkrywczych rozmów podczas posiłków, czasu wolnego czy stania na drabinach.  Podróżuje po świecie od lat i opowiada o różnych miejscach o duchowości i bezwarunkowej miłości. Lubię go. Dostałam pieniądze i poszliśmy na zakupy – ja, Patrick i MaryAnn, która postanowiła nam pomóc. Trafiłam na bazar, na którym znajdowały się owoce (większości z nich nawet nie znam), warzywa, ryby, zioła, fasole i mnóstwo innych spożywczych różności. Nie wiedziałam co wybrać i w jakiej ilości. Zawsze jak coś robisz pierwszy raz to jest trudniej, bo nie wiesz co wybrać, ile tego wybrać i czy będzie smakowało. Zaczęliśmy proces krojenia, blanszowania, gotowania i przyprawiania. Korzystaliśmy z kuchni w której na co dzień powstają posiłki dla mnichów i pozostałych uczestników spotkań. Patrick miał wyzwanie z jedna kucharką, która w ogóle nie chciała nam pomóc, była niemiła, nie pokazała nam jak zapalić gaz na wielkiej kuchence. Patrick już od początku był zdenerwowany. Z tego wszystkiego podczas wspólnej próby zapalenia ognia na kuchni – podpalił mi skórę na dłoni. Przepraszał bardzo i biegał po kuchni sam już nie wiedząc za czym. Mówię mu sól, przynieś mi sól. A on mi daje cukier. Postanowiłam użyć innych znanych mi metod i ból oraz rana zniknęła bez śladu. Mój proces rozpoczął się gdy do kuchni wszedł jeden z wolontariuszy. Nalał wody do szklanki, usiadł sobie i obserwował podając nam „lekkie sugestie” odnośnie gotowania. Dopiero teraz uświadomiłam sobie że on, jako jedyny od trzech dni nie pracuje, nie medytuje tylko sobie chodzi i komentuje. Ale proces. Aż się nie spodziewałam. Kurczę, pomyślałam sobie, wszyscy coś robią a ten będzie się przechadzał i komentował. Postanowiłam zwrócić mu delikatnie uwagę aby umył po sobie szklankę z której pił wodę. On jednak postanowił ją zostawić mówiąc, że może potem po nią wróci. Oj działo się w tej kuchni. Jednak pomimo tych wszystkich procesów przygotowaliśmy dla grupy pyszny obiad. Każdy wziął po dwie dokładki, więc chyba im smakowało :). Wieczorem siedzieliśmy sobie z Patrickiem na kwiecistym dziedzińcu i wspominaliśmy dzisiejszy dzień i nasze gotowanie. On miał oczekiwania względem tajskiej kobiety, która według niego powinna zachowywać się w dużo milszy sposób, bo jest przecież buddystką i podąża za jego naukami. Ja zaś oczekiwałam, że Ian będzie pracował tak jak inni a nie tylko przyglądał się pracy. Tak, dużo oczekiwań. Ktoś powinien zachowywać się tak a nie inaczej według nas. Najśmieszniejsze jest to, że mnie nie drażniła ta kobieta a Patricka nie drażnił wolontariusz. Trzeba uważać na każde stwierdzenie, gdzie pojawia się słowo POWINIEN. Nikt niczego nie powinien ani nie nie-powinien. To nic innego jak nasze oczekiwania wobec ludzi. Także okazało się, że odkrycia mogą być nawet podczas przygotowywania posiłku.

Przebywając w swoim otoczeniu: domu, pracy, szkole, warsztacie rozwojowym, zobacz w swoich myślach ile razy użyła/eś magicznego słowa POWINIEN.


piątek, 15 marca 2013

Medytacja - bycie w Tu i Teraz



Nie przypuszczałam że życie w społeczności klasztornej może być aż tak bogate. Coraz trudniej mi wygospodarować czas na pisanie. Chociaż nie, trudniej to nie dobre słowo – po prostu wybieram w tej chwili co innego. Wstaję codziennie o 4:00. Na zewnątrz jest jeszcze ciemno choć słyszalne są już pierwsze obudzone ptaszki. Potem bez zbędnego zastanawiania ubieram się i idę do jednej ze świątyń, gdzie już siedzą mnisi. Na szczęście wszyscy uczestnicy projektu Mindfulness otrzymują po dwa zestawy białych płóciennych ubrań klasztornych składających się z koszulki z krótkim rękawem i długich spodni. Przebywając na terenie klasztoru obowiązuje zasada zakrywania ramion i kolan. Ok., biorę to. Postanowiłam wejść w nowe doświadczenie bez dotychczasowego bagażu przekonań, opinii na temat i innych mądrości. Być pustym, tak – to wielka umiejętność. Do pełnej filiżanki już nic się ni zmieści a to miejsce ma dużo do zaoferowania. Poranne medytacje są niezłym wyzwaniem dla wielu uczestników. Sama toczyłam ze sobą poranny spór czy ja aby na pewno muszę wstawać tak wcześnie? Przecież nikt mi nic nie zrobi jak nie wstanę. A potem przychodzi zrozumienie – przecież robisz to dla siebie. I tu zaczyna się trening umysłu. Nasz umysł jest jak koń, jeżeli nie będziesz umieć na nim jeździć, kierować nim, poniesie cię tam gdzie chce i zanim się obejrzysz wylądujesz w głębokim rowie z płaczem. Trening jest niezbędny i nie ma tu miejsca na żadne wymówki. Albo coś robisz, albo nie. Codzienna dyscyplina stanowi nie lada wyzwanie i postanowiłam je podjąć. Tak naprawdę to medytujemy tu cały czas, jak zauważyłam podczas wczorajszego wieczornego spotkania, na którym dzielimy się swoimi odkryciami. Każda czynność jest medytacją: spożywanie posiłków czy praca przy układaniu mozaiki na powstającym właśnie nowym domu medytacyjnym. Tak, układanie moziaki jest tym, co lubię J. Siedzę sobie na jednej z części dachu, mając do dyspozycji cement, wodę, setki kawałków potłuczonej ceramiki, szkła lub lustra i staram się wypełnić nimi wyrysowane kształty. Muszę być przy tym bardzo uważna i precyzyjna. Ćwiczę też uważność, aby nie robić tak zwanych pustych przebiegów. Naprawdę musze być tu i teraz i zastanowić się, czego będę potrzebować na górze, aby nie wchodzić po drabinie bezcelowo. Mozaika daje upust także mojej chęci wyrażania się artystycznego. Zostałam też poproszona aby narysować a następnie wyłożyć mozaiką wizerunek Buddy. Zapytano mnie, dasz radę to zrobić? A ja odpowiedziałam jakby z automatu - pewnie! Ależ mnie to zaskoczyło. Dopiero później zaczęłam się zastanawiać przez chwilę czy dam radę. Śmieszne to, co? Racjonalna część umysłu ma spóźniony zapłon. Przypomniały mi się słowa: myśląc że dasz radę lub że nie dasz, w obu przypadkach masz rację. Pracujemy sobie zatem tak wszyscy czasami rozmawiając czasami milcząc – głównie milcząc. Nie, żeby rozmowy były zakazane, wręcz przeciwnie, jednak każdy wybiera skupienie. Wczoraj przyszła ekipa mnichów elektryków, którzy działali w środku podłączając oświetlenie i wentylator. Mnisi na placu budowy – piękny i codzienny widok. Na ten czas musiałam zejść na dół i znaleźć sobie inne zajęcie. Dokładnie nie wiem o co chodzi ale z tego co mi tłumaczono to chodzi o to, żeby nie być „wyżej” niż mnisi. Oczywiście przez ułamek sekundy pomyślałam sobie, że to znowu jakaś dziwna zasada, jednak postanowiłam to puścić i po prostu zeszłam na dół, bez osądzania reguł tu panujących. To też wyzwanie J. Praktykujemy tu również medytację chodzoną – walking meditation. Polega ona na całkowitym skupieniu na wykonywanych krokach. Z  każdym dniem coraz bardziej się dziwię z ilu ruchów składa się jeden krok…
Dostrzegam detale, coraz więcej szczegółów i widzę, jak dużo tu się dzieje.

Jak wygląda Twoje wstawanie, spożywanie posiłku, podróż do pracy, sama praca? Z jaką jakością wykonujesz poszczególne czynności? Czy zauważasz detale, czy działasz mechanicznie, według schematu? Zachęcam do przyjrzenia się swoim codziennym, rutynowym czynnościom.


Jedna ze świątyń medytacyjnych

Wejście do miejsca w którym obecnie mieszkam :)


Budowany i zdobiony przez wolontariuszy dom odosobnienia
No i ja podczas pracy - medytacji. Lustrzane napisy to moje dzieło :)
Część nasze ekipy wolontariuszy
A Budda sobie spokojnie siedzi i obserwuje cały proces spod przymkniętych powiek

poniedziałek, 11 marca 2013

Dzień Buddy i przeróżne uczucia podczas podróży


Ostatnio doświadczyłam tak zwanych słabszych chwil. Wiem, że wiele osób było i jest ze mną. Otrzymałam ogromna dawkę miłości i wsparcia. Każdy na swój sposób próbował dodać mi sił. Zabawne, że jak dostajesz na raz tyle różnorakich opcji wyjścia czy też pozostania w stanie zawieszenia to najzwyczajniej nie wiesz co wybrać :) Jak zwykle w takich sytuacjach sprawdza się stary sposób polegający na poszukaniu w sobie. Odczułam również, chyba wczoraj pierwszy raz, presję związaną z moją podróżą. Rozpoczynając pisanie bloga niejako ujawniłam światu swój zamiar, co niesie za sobą pewien rodzaj deklaracji. Piękne książki o podróżach i poczynaniach śmiałków powstają zazwyczaj gdy ci śmiałkowie wrócą i zdecydują, co chcą napisać, czym się podzielić ze światem a czym nie. Uświadomiłam sobie że w przypadku JoQUEST relacja jest Live!!! Z jednej strony to piękne, bo mogę zabrać innych w moją podróż, z drugiej zaś dzielę się też chwilami zwątpienia, a to nie jest łatwe. Wielu pięknych ludzi jest ze mną w kontakcie i mówią, że mój wyczyn stanowi dla nich inspiracje. To cudownie – róbcie, działajcie! Jednak kij ma  dwa końce, a na drugim czasem jest smutek, zwątpienie, rezygnacja i prozaiczne pytania typu: co ja tu robię?, czy mi wystarczy na całą podróż środków?, jak tu się odnaleźć gdy totalnie wszystko jest inne? Mój australijski anioł zapytał mnie dziś: czy nazywając tą podróż Wielką Podróżą nie odczuwasz presji, którą sobie sama narzuciłaś? Cholera – trafił w sedno! Tak, ani przez chwile nie chciałam się przyznać przed sobą do tego, że mogłabym wrócić wcześniej niż przewidywałam na przykład. Póki co nie zamierzam, ale weźmy taką ewentualność. No tak, gdybym wróciła wcześniej, czy aby nie zawiodłabym innych. Ot przekonanie w sobie znalazłam, co? Czy nie zawiodłabym innych.. Może obawiałabym się kpin, że taka miała jechać na tak długo w tyle miejsc a tu proszę.. Oj, podróż naprawdę konfrontuje Cię z wieloma przekonaniami, nawet tak błahymi. To niesamowite, że taka myśl może przyćmić Ci rajską atmosferę Tajlandii. Popracowałam zatem sobie z przekonaniem i oto JESTEM ku swojej uciesze :).
Dziś Dzień Buddy. To znaczy, że mieszkańcy przychodzą do świątyni składając mnichom podarunki, głównie pożywienie. To piękny rytuał, wzruszyłam się niesamowicie gdy mnisi śpiewali dziękczynienie, a siedziałam obok nich i wibracje przenikały bezpośrednio do mojego ciała. Ukradkiem wycierałam łzy. Jestem od 4:00 na nogach, bo tu tak się funkcjonuje. Ja myślałam 4:00, tak wcześnie? Wychodzę na korytarz a tam ruch, jakby co najmniej południe było. Inna perspektywa. Następnie medytacja do 6:00. Poznaję nowe pozycje medytacyjne, których wcześniej nie znałam. Dobrze mi :) Dzień minął na pracy polegającej na układaniu mozaiki w pewnym pięknym miejscu, o którym zapewne jeszcze napiszę – no i pokażę moje dzieła!!! Uwielbiam układać mozaikę: cement, kawałki potłuczonych kafelek i tworzy się piękny obraz :)

Podczas spisania tego posta podszedł do mnie kolejny Anioł, w postaci starszej kobiety żyjącej w społeczności klasztornej i ofiarowała mi pyszny posiłek i wodę. Zjadłam z apetytem i popłakałam się ze wzruszenia i z.. chili :) Przyniosła też książkę do nauki masażu tajskiego...

Przygotowane naczynia które młodzi mnisi ofiarowują starszyźnie podczas ceremonii Dnia Buddy

Młodzi chłopcy odbywający tak zwany staż mnisi siedzą i spożywają posiłek
Starszyzna podczas ceremonii
Podjum w świątyni, na którym siedzą mnisi podczas ceremonii
Posiłek jedzony ze smakiem

No i kotek, którego tajka kazała mi koniecznie dodać :)

niedziela, 10 marca 2013

Zaufanie i zasługiwanie


Dzień pod znakiem zaufania do siebie, do ludzi, do świata. Jeszcze zanim wstałam z łóżka wykreowałam sobie piękną, bezpieczną podróż z samymi sprzyjającymi sytuacjami. Wymeldowałam się z hostelu a pani zamówiła dla mnie taksówkę i wytłumaczyła kierowcy gdzie ma mnie zawieźć. Nawet mu mapę wydrukowała, tak od siebie. Piękny gest. Wsiadłam do różowej, klimatyzowanej taksówki z tapicerką obitą białą skórą. No iście królewskie doświadczenie. Taksówkarz niestety nie mówił po angielsku, jednak próbował zagadnąć mnie po tajsku patrząc się na mnie w tylnim lusterku. Ja się tylko uśmiechałam i kiwałam głową. Wjechaliśmy na autostradę a on znowu coś do mnie po tajsku zagaduje. Podjechaliśmy pod bramkę wjazdową na autostradę o on otwiera moją szybę i pokazuje że mam zapłacić. Oho pomyślałam sobie, nieźle się zaczyna. Niby tylko 25 bath ale jednak. Zaczęłam się denerwować. W momencie przypomniałam sobie wszystkie „opinie” innych, jak to za granica będą chcieli Cię oszukać. To niemożliwe - pomyślałam, mnie?  Przecież wszystko szło tak gładko. Podjeżdżamy pod drugą bramkę a tam już cena wzrasta – 45 bath. No to ładnie. Ciekawe ile wyniesie cały kurs. Mocno już poirytowana słowami i mimiką dałam temu wyraz. On tak się na mnie patrzy w lusterku i nic nie mówi tylko jedzie dalej. Jedziemy dalej. Po chwili.. jesteśmy na miejscu. Jak zobaczyłam dworzec i stan licznika – głupio mi się zrobiło. Byliśmy dużo szybciej niż gdybyśmy jechali przez miasto i przez to również licznik to inaczej skalkulował. Wysiedliśmy, zapłaciłam połowę tego co myślałam że zapłacę. Chłopak śmiał się, wziął mój plecak i zaniósł do poczekalni dworcowej. Mrugnął okiem, palcami ręki pokazał znak OK., pomachał i pojechał. Stanęłam tak na środku poczekalni i sobie myślę: czemu nie zaufasz w pełni. Przecież wszystko miało być ok., prawda? Tak sobie to wykreowałaś. Everything will be fine, the whole universe is watching you – powiedział mi wczoraj mój australijski anioł. Na dworcu miałam trochę więcej czasu niż przewidywałam zatem porozglądałm się trochę i zjadłam śniadanko w niezadaszonej ” restauracji” pod mostem. Hałas niewiarygodny. Wybiła godzina odjazdu i pani podchodzi do mnie mówiąc mi do którego autobusu powinnam się kierować. Młody tajski chłopak, schludnie ubrany w piękny mundurek odbiera ode mnie bagaż i ładuje do luku bagażowego. Wchodzę do środka i mało nie odleciałam. Czy ja jestem w business class na pokładzie samolotu? Czysto i  przestronnie. Siedzenia w systemie 1+ 2 w jednym rzędzie, firanki pięknie zdobione złotą nitką. Na każdym siedzeniu leży koc i poduszka. Fotele wyposażone są w monitory telewizyjne, na których tajowie oglądają sobie ichniejszą TV oraz w gniazdko elektryczne. Ale teraz najlepsze – fotele są… fotelami masażowymi z wysuwaną częścią podtrzymującą nogi!! Więc jest jeszcze możliwość pomasowania się podczas drogi :) Pani stewardessa autobusowa jeszcze przed odjazdem rozdała każdemu ciepły posiłek, wodę oraz zestaw ze smakołykami, głównie ciasteczka i muffinki. Nie wiem jak się czuje pączek w maśle ale ja właśnie tak się czuję. Przyszła do mnie myśl: tak, zasługujesz na to! Ciekawe, jak bardzo jestem przyzwyczajona do życia, czy chociażby w tym przypadku podróżowania „niższą” klasą. Przecież to wszystko jest dla nas. Czy to naprawdę coś tak bardzo niesamowitego, że ktoś zatroszczył się o stworzenie dla Ciebie komfortowych warunków? Chyba nie. Normalle J tak, niech to od tej pory już będzie standard!

Dotarłam do klasztoru. Trafiałm na grupową medytację. Po przywitaniu się z Christianem (organizator) postanowiłam rozejrzeć się trochę. Nagle zaczęło tak wiać zrywając z drzew liście z dachów luźniej zamocowane dachówki i spadł pierwszy deszcz… Ciekawie się zapowiada pomyślałam oglądając to widowisko z niemałym zaciekawieniem.
Wind of change and healing water is comming :)
Za kilka minut wszystko wróciło do stanu poprzedniego. Ja już nie.. :)

A jak ty się czujesz, gdy jesteś obdarowywana/y? Czy jest to dla Ciebie normalne, czy też odczuwasz dyskomfort?

sobota, 9 marca 2013

Podróż do Khon Kaen


Troszkę się dziś nie wyspałam, to chyba z nadmiaru wrażeń jakich doświadczam i że dziś klimatyzacja była włączona na minimum... :). Dokonałam dziś również pierwszej selekcji w moim plecaku. To niesamowite, że wciąż można redukować. A wydawało się że mam naprawdę minimum:)
Dziś podróż do Khon Kaen, mojej kolejnej destynacji. Czeka mnie około 6 godzin jazdy z Bangkoku na północny wschód.
Wybrałam klimatyzowany bus typu S-Class VIP przewoźnika o wdzięcznej nazwie Chan Tours. Pozostaje jeszcze dostać się z hostelu na dworzec autobusowy. Czekam na mojego anielskiego taksówkarza.